Zgodnie ze starym porzekadłem wszystko co dobre, szybko się kończy, więc tegoroczne juwenalia, tak samo jak co roku, upłynęły skandalicznie szybko. Studenci ciągle nie rozumieją jak to się stało i celowo unikają zerkania w kalendarz, żeby móc oddawać się błogiej prokrastynacji. Chcę dopomóc owym biedakom i dać im jeszcze parę minut wspomnień, które jak mgła oddzielą ich pozornie od sterty notatek i grubych lektur, których i tak nie zdołają już nadrobić. Zrelaksujcie się moi mili i w swoim napiętym grafiku wypełnionym takimi arcyważnymi sprawami jak pranie firanek, układanie posiadanych książek według sygnatur, podglądanie stadka żubrów oraz zasilanie budżetu w symulatorze Tuska, poświęcicie chwilę na relację waszego specjalnego wysłannika juwenaliowych wieści.
Ostatnim koncertem na jaki się wybrałam było Juwenaliowe Rockowe Granie. Rocka lubię, nawet można powiedzieć, że w pewnym sensie nawet go sobie ukochałam, więc tym bardziej byłam żądna wrażeń i zabawy. Line-up zapowiadał się przyzwoicie, więc tym chętniej mknęłam pod klub studencki Żaczek.
Pierwszy zespół, który wystąpił to Kraków Street Band. Co prawda, to zespół bardziej eksplorujący rejony bluesa niż krzewiciele rocka, ale osobiście zawsze się cieszę gdy mogę zobaczyć ich na scenie. Począwszy od charyzmatycznego wokalisty Łukasza „Wiśni” Wiśniewskiego po wszystkich instrumentalistów, zwłaszcza grającego na puzonie i w jednym utworze na dawno nie widzianej przeze mnie waltorni – Szymona Klekowickiego. Kraków Street Band zagrał podczas swojego występu swój sztandarowy cover Don’t Let Me Be Misunderstood oraz moje ulubione You don’t know my mind. Mogliśmy także posłuchać takich utworów jak: Hold on czy Save my soul. Zabawa była przednia, dlatego troszkę zrobiło mi się smutno, gdy publiczność nie zechciała wyprosić bisu. Miało to pewnie sporo wspólnego z faktem, który wcześniej podkreślił Wiśnia – zwykle bluesa słuchają ludzie nieco starsi niż brać studencka. Mimo stanu wyjątkowego, który zaistniał pod klubem Żaczek, chcę zgłosić swoje veto. Może mój głos nie będzie bardzo znaczący, ale młodzi ludzie jak najbardziej słuchają bluesa! Muszę przy tym dodać, że dla mnie Kraków Street Band jest prawdziwym zjawiskiem, przy którym można i żywiołowo zatańczyć jive’a i zadumać się nad bluesową melancholijną balladą. Mogłam podziwiać ich na żywo już piąty raz i z całą pewnością wybiorę się po raz szósty.
Gdy po krótkiej przerwie technicznej na scenie miał się pojawić Organek cały plac przed klubem Żaczek zapełnił się w błyskawicznym tempie. Jeżeli ktoś myślał, że może spokojnie udać się na piwo do strefy gastronomicznej, a potem jakoś się wcisnąć w tłum, to chyba poniosła go fantazja i wiara we własne możliwości (boleję nad waszym losem, zaprawdę!). Tomasz Organek pojawił się jak zawsze, w dość nonszalanckim przyodziewku i niemalże bez wysiłku wprawił publiczność w prawdziwe szaleństwo. Nie zabrakło przy tym sztandarowych, starszych hitów artysty takich jak: Głupi ja, O matko!, Kate Moss czy pozycji z nowego albumu, Wiosna oraz Missisipi w ogniu. Oczywiście nie zabrakło miejsca na dzikie tańce czy pogo. Sam Organek na scenie raczej jest skupiony, nie rozpiera go energia na miarę chociażby Iggy’ego Popa. Czasem zdarzyło mu się zagadać do publiczności mówiąc o niej, że jest piękna, młoda i zdolna. Taka rekomendacja z ust samego Organka zobowiązuje. Także uwierzcie w końcu w swój potencjał, bo młodsi ani piękniejsi już raczej nie będziecie.
Jako ostatni wystąpił swego rodzaju już kultowy dla braci studenckiej kolektyw – Happysad. Zespół istnieje już od szesnastu lat, ale wciąż wywołuje takie same emocje. Szczerze mówiąc, nie stoję w pierwszej linii ich fanów, dlatego przez tyle lat jakoś nie miałam okazji, żeby posłuchać ich na żywo. Tym razem się w końcu wybrałam i dostałam to, czego oczekiwałam. Solidny koncert wykonany przez sprawnych, doświadczonych muzyków i nieposkromione szaleństwo ich oddanych fanów. Jeżeli na Organku dostrzegalna była ekscytacja, to na Happysadzie przerodziła się już w prawdziwą euforię. Ludzie skakali, pogowali, śpiewali wspólnie niemal każdy utwór, a ochrona miała pełne ręce roboty, co rusz ściągając do „kanału” dla fotografów, studenciaków praktykujących crowd surfing. Muzycy zagrali wszystkie swoje największe hity, zarówno starsze – Zanim pójdę, W piwnicy u dziadka, ale także nowsze – Bez znieczulenia czy Taką wodą być.
Podsumowując, był to z pewnością udany koncert. Energia, która była widoczna pod sceną pokazuje, że artyści pokroju Organka czy Happysad są juwenaliowymi pewniakami i warto ich zapraszać. Takich fanów, jakich posiadają, życzyłabym wszystkim krakowskim zespołom. Muzyka jest świetną sprawą, ale jeszcze lepsza jest atmosfera, która powstaje na koncertach. Czasami zdarza mi się być na występie muzyków, którzy zupełnie do mnie nie przemawiają, nie przeszkadza mi się jednak bawić na ich koncertach wyśmienicie. Uśmiech i euforia, które pojawiają się wtedy dookoła mnie są zaraźliwe i rozprzestrzeniają się w ułamku sekundy. Muszę przyznać, że chodzenie na koncerty uzależnia. Nie mam jednak zamiaru poddać się leczeniu.