Klimatyczne wnętrze klubu Gwarek – ciepłe oświetlenie, sala zastawiona stolikami, dominujący kolor ciemnej zieleni – to świetne miejsce na koncert na którym czuje się bliskość artysty. Właśnie tam w czwartek, 24 października, zagrali K-Essence, Tacher i Kamil Juszczyk. Ich muzyka dobrze wpasowała się w tamten ciepły, jesienny wieczór.
Najpierw na scenę wyszedł Kamil Juszczyk i opowiedział o tym, jak w głowach trzech muzyków zrodził się pomysł na tę trasę. Cała trójka poznała się w projekcie Kayaxu My Name is New mającym na celu rozpromowanie nowej alternatywnej polskiej muzyki, ale fizycznie poznali się dopiero w Toruniu, podczas pierwszego z koncertów tej minitrasy.
Zapowiadając K-Essence, solowy projekt producenta i byłego wokalisty zespołu NeLL Bartosza Księżyka, Kamil stwierdził, że koncert tamtego zrobił na nim duże wrażenie i warto przygotować się na magię. O ile magii na koncercie K-Essence nie szło uświadczyć, o tyle jego kompozycje stworzyły ciekawy, dość niezwykły klimat. Ich charakter, balansujący pomiędzy bluesrockiem a postpunkiem, bardzo dobrze wpasował się w atmosferę klubu Gwarek. Nick Cave jest dla Bartosza inspiracją, łatwo to zauważyć zarówno w wizerunku artysty, jego zachowaniu na scenie, jak i samej muzyce. Cave’owskie naleciałości słychać było też w głosie wokalisty i jego piosenkach. Piosenki Księżyka mają swój specyficzny urok i mają w sobie dużo dziwnej energii zmieszanej z melancholią. Muzyk zagrał m.in. I’m drowning, This Party Isn’t Over i swój najnowszy singiel, klimatyczny Bengal Tiger.
Z bluesowego snu wyrwał koncert Kamila Juszczyka, którego muzyka jest pozytywniejsza niż to, co gra K-Essence. Jego twórczość – przyjemny gitarowy pop – cechuje lekkość i melodyjność. Mimo zdecydowanej przebojowości, niektóre teksty Juszczyka brzmią zwyczajnie zbyt prosto. Muzyka, którą tworzy jest często bardzo radiowa, co może być zarówno jej wadą jak i zaletą. Mimo to, jest w tym jakiś głębszy sens i Juszczyk stworzył swoimi kompozycjami bardzo miłą atmosferę. Na skromnej setliście znalazło się miejsce dla jego dwóch singli: Na Marsie i Co się liczy. Dzięki nośnej melodii i prostym słowom Co się liczy wokalista złapał też dobry kontakt z publicznością i wraz z nią zaśpiewał ostatni refren tej piosenki, a także bis. Ponadto, towarzyszący mu na scenie perkusista zagrał znakomitą solówkę na melodyce.
Maciek Tacher śpiewał kiedyś w britpopowym zespole Manchester, teraz tworzy romantyczny folk, muzykę senną, kojącą i melancholijną. Nieodłącznym towarzyszem Tachera na scenie jest looper, dzięki któremu piosenki brzmią tak ładnie, jak brzmieć powinny, a zapętlone dźwięki – czy to gitary, czy wydobywające się z ust wokalisty – niosą dziwne poczucie oderwania od rzeczywistości. W spokojnej i powolnej muzyce Tachera jest monotonia (to znów zarówno wada jak i zaleta), która wprawia w dziwny stan zawieszenia, jakby transu. Nic tylko wsłuchiwać się w przyjemny głos i muzykę.
Wieczór jednak nie zakończył się na koncercie Tachera. Muzyk pojawił się na scenie dosłownie chwilę po tym, jak z niej zszedł, tym razem w towarzystwie Kamila Juszczyka, K-Essence i wspomnianego już perkusisty. Juszczyk już wcześniej zapowiadał tę niespodziankę pod koniec występu i zdradził ją (zapewne w emocjach) tuż przed koncertem Tachera. Wspólny występ trójki muzyków był na pół spontaniczny. Juszczyk, Księżyk i Tacher wykonali razem bardzo udane covery Man On The Moon R.E.M. i Champagne Supernova Oasis i zdecydowanie zdobyli tym publiczność. Ludzie wręcz domagali się bisu. Na scenę wyszedł (albo jak sam powiedział został oddelegowany) wtedy sam Kamil Juszczyk i nie kryjąc radości, mówił, że właśnie spełnił swoje marzenie o zagraniu na basie na koncercie. Muzyk wykonał akustycznie jedną piosenkę i z uśmiechem pożegnał ludzi zgromadzonych w klubie Gwarek.
Mateusz Stypuła