Aż trudno uwierzyć, że była to dopiero pierwsza wizyta Dead Meadow w Polsce. Po niemal 16 latach od wydania debiutu, Amerykanie dotarli w końcu nad Wisłę. Nie przyjechali grać dla pustych klubów. Muzyka grupy zdążyła wyprzedzić ich samych już lata temu, docierając do koneserów stonerowej sztuki na całym świecie, w tym w Polsce. Jednak czy legendarna aura, która otaczała waszyngtończyków, okazała się choć trochę zgodna z prawdą?
Zanim na scenie pojawił się Dead Meadow, publikę miały okazję rozgrzać dwa krakowski zespoły: Sun Dance i Taraban. Wieczór otwierali ci pierwsi. Pomimo faktu, że ich twórczość nie jest mi obca, to za każdym razem mam wrażenie, że jestem na koncercie innego zespołu. Panowie wynoszą wnioski z każdego swojego występu i nieustannie udoskonalają swój warsztat. Nie lubię pustego słodzenia. Nie jest to więc opinia tylko moja, ale również słowa, które słyszę po każdym ich występie od osób, którym twórczość grupy nie jest obca. Sun Dance zaczynają sobie budować powoli grono oddanych fanów z każdym kolejnym występem. Nie jest to tylko zasługa gromadzonego nieustannie doświadczenia czy charyzmy, ale również ich rozwoju jako twórców. Tego wieczora zaprezentowali set złożony głównie z kompozycji, które nie miały jeszcze okazji ukazać się na żadnym wydawnictwie studyjnym. I w porównaniu z ich jedyną dotychczasową EP-ką Valley of Fears, są to utwory bardziej dojrzałe, tętniące jeszcze większą energią i wpadające w ucho na dłużej. Czerpią sporo z Down, z tą różnicą, że ich charakterystyczny, nowoorleański ciężar zastępują miejscami klasycznym, stonerowym sznytem. Nie mogę się doczekać, aby przekonać się, w którą stronę rozwinie się ich muzyka.
Taraban nie kryją się ze swoimi inspiracjami. Nawet jeśli chcieliby wszystkiemu zaprzeczyć, to ich kompozycje mówią same za siebie. Ten kwartet gra po prostu muzykę z lat 70. I nie ma w tym nic złego, bo to, co robią, brzmi niesamowicie. Jak mało który z zespołów będących obecnie na fali retro-odnowy starego brzmienia, są w stanie wykrzesać z siebie coś więcej niż tylko suche i pozbawione charyzmy „kopiuj-wklej”. Ich występ porwał dosłownie wszystkich. Kto nie włączył się do tańca, przynajmniej kiwał się do rytmu, który był iście hipnotyzujący. Łącząc nostalgię blues-rocka z hardrockową surowością i radością z tworzenia, która towarzyszyła przecierającym szlaki wykonawcom, dającym niegdyś podwalimy pod metal. Granie muzyki przychodzi Taraban naturalnie i z przyjemnością, co każdy widz jest w stanie zauważyć.
Moja pierwsza myśl, gdy zobaczyłem na scenie Dead Meadow? Ich perkusista jest chyba najwyżej podnoszącym pałeczki perkusistą. Był iście karykaturalną, a przy tym kontrastującą postacią w zestawieniu ze statycznymi gitarowymi z przodu. Od strony muzycznej nie było za to ani jednego zgrzytu. Dead Meadow to przede wszystkim świetni muzycy, którzy doskonale wiedzą, jak kreować nastrój. Czy to sennymi utworami z milenijnego krążka Dead Meadow, czy ostatnim, bardziej surowym i psychodelicznym długograjem – za każdym razem trafiali w punkt. Ostatni raz zostałem tak zaczarowany przez muzykę Oranssi Pazuzu. I mimo że oba zespoły znajdują się w, wydawać by się mogło, zupełnie różnych szufladkach, to równie skutecznie oddziałują na wyobraźnię słuchacza. Pomimo dusznej atmosfery wypełnionej po brzegi Alchemii, dało się na chwilę poszybować do zupełnie innego wymiaru. Mimo że muzyka grana na żywo brzmi zawsze ostrzej, a w tym przypadku nie był to wyjątek, to te najspokojniejsze momenty najbardziej zapadały w pamięć.
Dawno już nie miałem okazji uczestniczyć w koncercie, w którym wszystko by mi tak pięknie ułożyło się w całość bez ani jednego zgrzytu, jak w występie Dead Meadow w towarzystwie krakowskich supportów. Każdy z występujących zespołów miał do zaoferowania coś unikatowego. Od nieokrzesanej energii Sun Dance, poprzez retro-surowość Taraban i oczywiście na psychodelicznych odjazdach zafundowanych przez Dead Meadow kończąc. Wydarzenia organizowane przez Soulstone Gathering są już teraz zupełnie nową jakością na mapie koncertowej Krakowa. I oby tak dalej!