Plan był dobry: zakończyć Juwenalia koncertem spokojniejszym, podczas którego studenci będą mogli się wyluzować i odpocząć, żeby proces trzeźwienia i powrotu do rzeczywistości był mniej bolesny. Utyskiwanie w relacjach z koncertów na złą pogodę jest tak oklepane, że aż zęby skrzypią, ale prawda jest taka, że zimno było jednym z powodów, dla których plan ten wziął w łeb. Powiedzmy więc to na początku, miejmy to z głowy i nie wracajmy do tego więcej: zimno było jak cholera, a odpoczynek na leżakach z chłodnym piwkiem kojarzył się bardziej ze średniowieczną torturą niż relaksującym finiszem juwenaliów. Poza temperaturą były również inne potknięcia, ale o tym za chwilę. Najpierw…
Muzyka! Ostatnią gwiazdą tegorocznego święta studentów był braterski kolektyw Fisz Emade Tworzywo, wspomagany przez krakowski zespół The Fuse, co, na pierwszy rzut oka, wydało mi się być idealnym połączeniem. Support, cokolwiek podnosząc mi półgodzinnym opóźnieniem ciśnienie, zagrał równy, dobrze zaplanowany koncert. Dobrze jest posłuchać ludzi, co do których ma się pewność, że są świętnymi muzykami, ale są na tyle skromni i świadomi swoich umiejętności, że nie muszą popisywać się nimi w co drugim numerze. Trzeba docenić starannie budowany klimat, zarówno dzięki spokojniejszym (świetne Bliżej), jak i tym bardziej dynamicznym (Stuffy z zapadającym w pamięć refrenem czy Try it on – ta sekcja!) numerom. Drażnił natomiast nieco wymuszony kontakt z publicznością. Czasem lepiej nie mówić zbyt wiele i nie oczekiwać reakcji, a zamiast tego po prostu grać. Zwłaszcza, że wszystkie dźwięki się zgadzają i wciągają bardzo szybko. Nie mam pojęcia, dlaczego tak niewiele krakowskich kapel, nawet w samodzielnych koncertach, a w sytuacji supportowej już szczególnie rzadko, decyduje się na prosty i skuteczny zabieg zaproszenia na scenę gości. The Fuse zaprosili Indo – rapera nawijającego na co dzień w formacji Gadabit. Pomysł spodobał mi się bardzo, bo mógł stanowić dobry pomost łączący występ The Fuse z gwiazdą wieczoru, mocno przecież w hip hopie osadzoną. Widząc Indo w Gadabicie, nie mogę wyjść z podziwu, ale tutaj jego obecność nie wniosła niestety tyle energii, ile się spodziewałem.
Chciałbym napisać kilka słów o tym, co podziało się pomiędzy The Fuse a wyczekiwaną gwiazdą wieczoru, ale… No właśnie, do cholery, co to się podziało? Rozumiem skandowanie, że tak się bawi, tak się bawi a-gie-ha, rozumiem zawody w rzucie koszulką w tłum, ale namawianie publiczności do śpiewania discopolowych hitów? To po to się buduje klimat supportem, żeby go potem w pięć minut spieprzyć? Nie to, żebym tęsknił za czasami, kiedy „kultura studencka” oznaczała pryszczatych czterdziestolatków w rozciągniętych swetrach, śpiewających przy wątpliwej jakości akompaniamencie gitary akustycznej o tym, dlaczego ciężkie jest życie, ale można chyba nie traktować studentów jak bandę idiotów i zaoferować im coś odrobinkę trudniejszego niż to.
Zwłaszcza że Fisz Emade Tworzywo od disco polo dzieli na szczęście gigantyczna przepaść. Stylistyczna, jakościowa, wizerunkowa, intelektualna, każda. Ucieszyłem się niezmiernie, kiedy okazało się, że jednym z pierwszych numerów po przerwie jest spokojny, kompozycyjny i wykonawczy majstersztyk – Ślady. Miód na uszy, już nawet niekoniecznie na tle discopolowych wygibasów, ale w ogóle. Najważniejszymi osobami na scenie są oczywiście genialni w swoich dziedzinach bracia Waglewscy (Emade to jest jakiś automat perkusyjny, niewiarygodne), ale nie sposób nie zwrócić uwagi na resztę zespołu. Bez zbędnych fajerwerków, zawsze tam, gdzie powinni być, stanowiący idealne tło, w odpowiednich momentach niemal przezroczyste, w innych zaznaczające swoją obecność. Marcin Pendowski udowodnił, że nie trzeba szpanować instrumentami za kilkanaście tysięcy złotych i nawet czechosłowacki bas Jolana Diamant wystarczy, żeby zagrać na wysokim poziomie. Niemal dwugodzinny (wliczając w to bisy) koncert wypełniony był numerami z niemal całej twórczości zespołu, z akcentem na te pochodzące z płyty Mamut i, według zapowiedzi Fisza, była to jedna z ostatnich okazji do wysłuchania tych numerów na żywo. Już wkrótce będziemy bowiem mogli posłuchać nowej płyty zespołu. Najsłabszym punktem koncertu było według mnie kazikowe Spalam się, choć potrafię docenić tak okazywany szacunek do starszych. Najlepiej wypadła oczywiście końcówka, co tylko potwierdza doświadczenie i umiejętność budowania nastroju po to, by zakończyć z hukiem.
Rozbudowane do kilkunastominutowej, transowej improwizacji Pył i Zwiedzam świat mogłyby zakończyć koncert, bo bisowe numery mogły po nich już tylko pozamiatać i pogasić światła.
Plan spokojnego końca tegorocznych Juwenaliów AGH trafił więc szlag, nie tylko z powodu temperatury, ale również z powodu konferansjerskiego strzału w stopę. Za to Fisz Emade Tworzywo nie przynudzili ani przez moment, a The Fuse, mimo niepotrzebnej nieśmiałości (Agnieszka, Panowie – więcej pewności siebie!) – nie odstawali od nich poziomem.
Więcej zdjęć z koncertu możecie obejrzeć tutaj