W połowie stycznie b.r., w klubie Imbir, swoją pierwszą odsłonę miała nowa krakowska impreza cykliczna, pod szyldem Southern Discomfort. Dość specyficzna mieszanka gatunkowa prezentowana przez cztery zespoły, mogła zrodzić obawy, że raczej niewielu spragnionych sludge’owo-doomowych wrażeń pojawi się na miejscu. Nic bardziej mylnego. Fani walcowatych i pokręconych brzmień wypełnili Imbir niemalże do ostatnich miejsc, wywołując szczere uśmiechy na twarzach muzyków.
Rola otwierającego wykonawcy przypadła chłopakom z Blood Dries First. Chociaż podczas ich występu frekwencja pod sceną była średnia, to z pewnością Ci, którzy poświęcili im chociaż chwilę uwagi nie byli rozczarowani. Ponieważ klub w zasadzie pozbawiony jest miejsca na jakąkolwiek aktywność pod sceną, publika wydawała się dość sztywna. Nie przeszkodziło to jednak młodemu krakowskiemu zespołowi zaprezentować się z dobrej strony. Przyzwoite nagłośnienie (poza drobnymi problemami technicznymi) sprawiło, że wszystkie blasty i połamane tempa brzmiały dostatecznie dobrze. Kanciaste riffy budowane na ośmiostrunowych gitarach, w połączeniu z niskim growlem i drobnymi eksperymentami wokalnymi frontmana Maćka Kowalskiego złożyły się na udaną całość. Chociaż set nie był zbyt długi całkowicie spełnił rolę smakowitej przystawki przed daniem głównym tego wieczoru.

Następni na scenie pojawili się muzycy Fleshworld. Ich set, krótszy poprzedniego, zrobił na mnie lepsze wrażenie. Klimatyczne aranżacje oraz mieszanka polskich i angielskich tekstów złożyła się na większa oryginalność. Chociaż zestaw perkusyjny był w tym przypadku skromniejszy, został lepiej nagłośniony, co nabierało dużego znaczenia, zwłaszcza w zestawieniu z dźwięcznymi gitarami w bardziej klimatycznych, instrumentalnych partiach. Utrzymane w wolnych i średnich tempach kompozycje były bardzo przestrzenne, co pozwoliło uzyskać efekt „powietrza” pomiędzy poszczególnymi dźwiękami instrumentów, efektami elektronicznymi i hardcore’owym wokalem. Za jedyny mankament można by uznać nieco powtarzalne partie otwierające kawałki. Krakowiacy są jednak jeszcze młodym zespołem i należy uważać, że z czasem dopracują wszystkie muzyczne elementy.

Jako trzeci na scenę wszedł zespół Iblis. Ten bardziej doświadczony od swoich poprzedników w muzycznym fachu zespół, zaserwował zgromadzonej publiczności urozmaicone muzyczne danie. Poczynając od pierwszego numeru, w którym wokalista wystąpił w masce do złudzenia przypominającej maskę Hannibala Lectera, gęsta gra perkusji i psychodeliczne melodie na stałe zagościły w ścianach Imbiru. Niestety nadmierna ekspresyjność wokalisty, będąca częścią groteskowej całości, zamiast jak wydaje się było zaplanowane urozmaicić występ, nieco drażniła fanów. Sam odniosłem wrażenie, że muzycy Iblis grają nieco na siłę, brakowało im naturalności – być może był to efekt zamierzony. Same kompozycje, dynamiczne i złożone, o wiele lepiej prezentowały się w średnich tempach.

Nadszedł wreszcie czas na headlinera, czyli czteroosobowy skład Forge Of Clouds. Warto zaznaczyć, że setlista zespołu w całości była premierowym materiałem, co z pewnością należy do rzadkości. Bardzo zdziwiło mnie, że ich występ wywołał mniejsze zainteresowanie wśród publiki niż poprzednicy, choć brzmieniowo Ślązacy zaprezentowali się o wiele lepiej. Tłuste i soczyście brzmiące gitary zostały wzbogacone efektem delay’u na wokalu, co wywołało przyjemny przestrzenny efekt całości. Dłuższe kompozycje pełne pełzających melodii oraz toporne, wolne tempo utworów wywołały uśmiech na mojej twarzy. Jako ciekawostkę, dodam, że muzycy postawili tu zdecydowanie na muzykę, zabrakło wymuszonej konferansjerki, a przerwy pomiędzy utworami wypełniała głównie cisza.

Podsumowując całą imprezę, uważam, że wieczory takie jak te, wypełnione po brzegi miażdżącymi dźwiękami i dużą dawką psychodelii powinny na stałe zagościć w krakowskim repertuarze koncertowym. Duże brawa dla organizatorów i powodzenia z kolejnymi edycjami!

Kuba Jaworudzki

em