Moje pierwsze, w miarę świadome, poszukiwania muzyczne zaczęły się gdzieś około trzeciej klasy podstawówki. Wtedy natknęłam się na Eminema i potem już lawinowo zaczęłam chłonąć inne nagrania. Rap był dla mnie czymś z innej bajki, bardzo rytmiczny i agresywny, ale niestety ze względu na fakt, że nie znałam angielskiego postanowiłam zainteresować się polską kulturą hip-hopową. Możecie sobie wyobrazić, jak wielkie było rozczarowanie podlotka płci żeńskiej, gdy okazało się, że w zasadzie polska branża w tym gatunku jest dopiero w powijakach. Jest to eufemistyczne określenie na nieco może trafniejsze, które w tym momencie chodzi mi po głowie – straszny syf. Zanim mnie zlinczujecie na swoje usprawiedliwienie dodam, że gdy zaczęłam się interesować hip-hopem Magik już nie żył. Chociaż nie mogę powiedzieć by kiedykolwiek muzyka Paktofoniki do mnie trafiała. Zdaję sobie sprawę, że istniały jakieś bardziej ambitne kolektywy, jednak wtedy jeszcze chłonęłam to, co było chociaż nikle widoczne w mainstreamie. Zastanawiałam się wtedy, tym swoim dopiero chłonącym muzyczne bodźce mózgiem, dlaczego nasza muzyka nie jest taka, jak zza oceanu?
Po tych kilkunastu latach muszę z dumą przyznać, że sytuacja zupełnie się odmieniła. Polska scena przeżywa swój prawdziwy renesans, czerpie wszystko co najlepsze z muzyki rozrywkowej, a także ma świetne teksty i charyzmatycznych wykonawców. Współcześni raperzy wiedzą, że w naszym kraju nie możemy w nieskończoność rapować o życiu w blokowisku, bo i tak wypada to dość blado przy potyczkach gangów w szemranym Bronxie. Chcą edukować, dzielić się swoją energią z fanami i rozmawiać z nimi o rzeczach dla nich ważnych. Muszę przyznać, ze ostatnimi czasy częściej słucham rodzimego rapu, niż tego ze stajni Roc Nation czy Def Jam.
Juwenaliowy piątek nie zapowiadał się dobrze meteorologiczne, ale muzycznie nie budził we mnie żadnych wątpliwości. Po raz pierwszy udało mi się zebrać na koncert moich ulubieńców – Fisz Emade Tworzywo, ale L.U.C i duet Łona & Webber to także dla mnie pozycje obowiązkowe. Łukasza L.U.C Rostkowskiego miałam okazję już posłuchać na żywo, co jest doświadczeniem bardzo mile wspominanym, ale byłam bardzo ciekawa jego występu z orkiestrą reprezentacyjną AGH.
Występ rozpoczęła sama orkiestra grając kultowy dla mieszkańców miasteczka motyw z Janosika. Scena musiała pomieścić na sobie sporo instrumentalistów, więc zastanawiałam się, czy znajdzie się miejsce dla kogoś jeszcze. Tym bardziej, że ten „ktoś” jest twórcą całego tego zamieszania. Moje obawy okazały się całkowicie irracjonalne, albowiem po chwili wkroczył L.U.C powiewając flagą i rozbrajając tłum swoją energią. Rozpoczął mocnym akcentem projektu Rebel Babel, mianowicie utworem Manifest.
Sam Rebel Babel Ensemble jest niesamowitą inicjatywą. Próba stworzenia największego big bandu Europy i przywrócenie orkiestr dętych do łask? Jestem po stokroć na tak. OR AGH fantastycznie wywiązała się z zadania. Poza tym należy się szósteczka dla realizatora dźwięku, wszystko brzmiało niesamowicie i orkiestra nie zagłuszała solisty. Sam L.U.C jak zwykle pokazał klasę, zarówno dykcja jak i flow były bez zarzutu. W szczególności można było to zauważyć w Jak słowo daję. Poza tym widać było, że chce przekazać młodym ludziom ważne treści, także nacechowane patriotycznie – tak jak w Lingon, Lingon.
Po tak epickim wejściu można by się spodziewać, że energia płynąca ze sceny zacznie sukcesywnie spadać. Nic bardziej mylnego. Wraz z wkroczeniem Łony, Webbera i zespołu The Pimps impreza rozkręciła się na dobre. Swoim optymizmem zarazili całą publikę, która co rusz skandowała imię lub pseudonim, któregoś z członków kolektywu. Chętnie podchwytywał to sam zespół skłaniając publikę do śpiewania na podaną im melodię. Występ prezentował nie tylko kunszt tekściarski rapera, ale i świetnych instrumentalistów z zespołu The Pimps. Jednakże moim zdaniem, na miano bohatera koncertu w pełni zasługuje hypeman Łony – Rymek. To prawdziwe zwierzę sceniczne, które przy okazji potrafi porwać za sobą publiczność. W takiej oto żywiołowej oprawie mogliśmy posłuchać nie tylko utworów z nowej płyty Nawiasem mówiąc, ale także starszych kompozycji. Wybrzmiały m.in. takie numery jak: To nic nie znaczy, Gdzie tak pięknie? czy Błąd. Bez dwóch zdań, dwa pierwsze koncerty postawiły bardzo wysoko poprzeczkę.
Przyszedł czas na zespół najbardziej przeze mnie oczekiwany. Zmienił on jednak dość diametralnie wcześniej panujący klimat. Bartosz Fisz Waglewski jest zdecydowanie bardziej statyczny na scenie niż jego poprzednicy. Zamiast animować publiczność, woli ją magnetyzować swoim głosem. Wokalista wraz z bratem i zespołem Tworzywo zagrali głównie utwory z najnowszej płyty Drony oraz krążka Mamut, jednak znalazło się też miejsce dla tak starego numeru jak Polepiony. Publiczność mogła wspólnie odśpiewać m.in.: Skąd przybywasz, Ślady, Zwiedzam świat oraz Biegnij dalej sam. Jednakże najmocniejszymi punktami były najbardziej rozbudowane kompozycje – Piwnica oraz Parasol, które były okazją do pokazania kunsztu instrumentalistów. Na bis zaś zaserwowali nam bardzo energetyczny utwór – Dzień dobry. Tutaj w szczególności należy wyróżnić Mariusza Obijalskiego, który oprócz uderzania w klawisze postanowił odegrać rolę legendarnego gramofonu Technics SL-1200 mk2 i troszkę sobie poskreczować.
Muszę jednogłośnie i jednoosobowo stwierdzić, że koncert który właśnie opisałam, był najlepszym w całej tegorocznej juwenaliowej serii. Na scenie pojawiła się ekstraklasa rapu i najlepsi instrumentaliści, więc cały koncert był bez zarzutu. Po tak mocnych występach, muszę stwierdzić, że dobry, inteligentny rap to jakaś choroba zawodowa prawników – zarówno L.U.C jak i Łona są absolwentami prawa. Muszę przyznać, że mamy w Polsce rewelacyjną muzykę i nie musimy się jej absolutnie wstydzić. Zmieniając nieco sens słów wypowiedzianych przez L.U.C podczas jego występu – zróbmy hałas dla wszystkich muzyków, którzy postanowili zostać w Polsce i tworzyć w naszym ojczystym języku. Bardzo się cieszymy, że z nami jesteście.