Dobrze znany krakowskim słuchaczom zespół Straight Jack Cat pojawił się 6 grudnia 2013 r. w bocheńskim klubie Mała Czarna. Klub ten – o ugruntowanej już marce w Małopolsce – coraz częściej przyciąga do siebie załogi z kręgu KSM. Koncert Straight Jack Cat był inauguracją mini-trasy zespołu, zorganizowanej przez Radio Kraków dla zwycięzcy konkursu MEGAFON.
Pech sprawił, że wydarzenie to odbyło się akurat w momencie maksymalnej aktywności Orkana Ksawerego, który utrudnił, a pewnie w wielu przypadkach wręcz zniechęcił lokalnych miłośników muzyki do przyjścia na koncert. Tym jednak wytrwałym melomanom, którzy przedarli się do klubu wbrew podmuchom i zawiejom śnieżnym zespół zaserwował potężną dawkę rock’n’rollowej energii. Po koncercie udało mi się zamienić kilka słów z zespołem.
Wasz pierwszy koncert jako laureatów konkursu MEGAFON odbył się właśnie w Bochni. Jak to się stało, że to właśnie od MC zaczęliście?
.
Marek Palka: To, że zaczęliśmy właśnie w Bochni, to w zasadzie nie nasza decyzja. Start tutaj zaplanowało Radio Kraków. To raczej przypadek niż nasza suwerenna decyzja. Niemniej miło jest nam zaczynać od Małej Czarnej, choć Orkan Ksawery trochę pokrzyżował nam plany i wywiał sporą część publiczności… gdzieś indziej.
Michał Zachariasz: Przed telewizor.
Jak wygląda trasa MEGAFON-owa, gdzie następne koncerty?
Michał: W ramach tej minitrasy zaplanowane są trzy koncerty – pierwszy w Bochni, następne dwa już w Krakowie – najpierw w Pięknym Psie, a potem w Alchemii.
Wiele zespołów skarży się, że Małopolska to trudny teren do koncertowania – publiczność rozgrymaszona, rynek zapełniony ciągle tymi samymi zespołami. Jak wy się tutaj odnajdujecie, szczególnie jako zespół grający autorski materiał?
Michał: Wiadomo – Małopolska, a szczególnie Kraków, pojmowana jest jako wyimaginowana Mekka dla artystów. Przyjeżdża tutaj wielu studentów i gości z zagranicy, w związku z tym ciężko jest się gdzieś wstrzelić. Dlatego jedynym wyjściem jest po prostu robić swoje.
Marek: Ja nie mam zbyt dużego porównania, bo rzadko gram poza Małopolską, natomiast wiem, że w Krakowie mamy swoją publiczność. Co do innych miejsc – bywa różnie. W jednym miejscu maja nas w dupie, zaś w innym wywołujemy bardzo pozytywne zaskoczenie.
Michał: Można dużo złego mówić o Krakowie i krakowskiej scenie, ale w gruncie rzeczy powinniśmy być szczęśliwi, że jesteśmy właśnie krakowskim zespołem. Na wstępie mamy już publiczność, również tę przypadkową, jak wspominani studenci i turyści, którzy mogą z ulicy wbić i zakochać się w naszej muzyce. Często właśnie tacy przypadkowi odbiorcy naszych koncertów, w szczególności obcokrajowcy, zostają naszymi fanami i odzywają się potem na Facebooku. Dlatego uważam, że młodej kapeli dużo łatwiej zdobyć fanów w takim mieście jak Kraków niż w mniejszych miejscowościach.
Marek: Dodam do tego, że np. Big Fat Mama – zespół pochodzący ze Szczecina – najbardziej sobie chwali właśnie południe Polski jako miejsce do koncertowania. Ponoć to tu publiczność reaguje najbardziej żywiołowo. Zresztą to nie jest odosobniony głos. Narzekamy na ten Kraków, ale jednak zespoły z innych rejonów Polski często zazdroszczą nam „tak wielu” możliwości koncertowania. Wiemy o tym, bo sami tak mówią.
Skąd nazwa waszego zespołu?
Michał: Angielskie słowo straitjacket to po polsku „kaftan bezpieczeństwa”. Ale my chcieliśmy mieć kota w nazwie, bo to szczęśliwe dla nas stworzenie, i dlatego rozbiliśmy to na trzy człony.
Marek: Michał, nie było cię przy wymyślaniu nazwy, więc nie wciskaj ciemnoty (śmiech). O tym, skąd nazwa się wzięła, mówiliśmy już wiele razy. Z nietrzeźwości! Trochę jest problemów z tą nazwą, bo wiele razy jest przekręcana i jest trudna do wypowiedzenia.
Michał: Ale gdybyśmy nie nazywali się Straight Jack Cat, to nazywalibyśmy się z pewnością „Wiatr Zwiał Znak” (śmiech).
Jakwygląda wasza sytuacja wydawnicza? Na razie macie na swoim koncie EP-kę One, czy szykujecie coś nowego, jakiś LP?
Marek: Priorytety są takie, że najpierw chcielibyśmy wydać singiel, potem jakiś klip promujący go, a potem dopiero pełną płytę.
Czy będzie to kontynuacja tego, co dotychczas robicie, czy planujecie jakąś zmianę stylistyczną?
Michał: Muzyka każdego zespołu to wypadkowa osób, które w nim grają. Mamy dzięki temu do czynienia z ciągłymi zmianami, w związku z tym, jak zmieniają się nasze myśli, jest ciągle jakaś fluktuacja. Gdy posłuchasz naszych nowych numerów, to zauważysz, że niektóre różnią się ogromnie od tych, które dotychczas nagraliśmy. Oczywiście, może słuchacz od razu tego nie wychwyci, ale dla nas jest to wyczuwalna różnica. Pozostajemy jednak cały czas w pewnej konwencji. Pojawiają się różne myśli i koncepcje, ale musimy je jednak potem wspólnie ociosać, by wszystko było po naszemu.
Który numer uważacie za kwintesencję waszego stylu, który was najlepiej opisuje? Który jest najbardziej popularny?
Michał: Chyba Hurt-A-Lot.
Marek: Po namyśle… Tak, chociaż czasem mamy go już dość i wtedy stawiamy na jakiś inny numer.
Michał: Ważne jest to, że kwintesencją nas nie jest tylko to, co można usłyszeć na płycie. Najważniejsze dzieje się na koncercie, bo tylko tu możesz poczuć naszą energię. Gdyby ktoś chciał naprawdę usłyszeć czym jesteśmy, to zaproponowałabym mu nie płytę, nawet najlepiej zmiksowaną, tylko właśnie nasz występ na żywo.
Przyznajecie się do ciekawych inspiracji: Queens of Stone Age, Nick Cave, Jack White, The Black Keys… Czy próbujecie brzmieć jak oni, budować kompozycje wgedług podobnych wzorów, dawać podobną energię, czy jakoś mieszacie w tym kotle inspiracji i to, co z tego wyjdzie, pozostawiacie nieświadomemu przypadkowi?
Marek: Proces twórczy przebiega u nas w bardzo różny sposób – czasem jest to bardziej bezpośrednia inspiracja, a czasem coś po prostu spontanicznie wypływa podczas jamowania. Kompozycje zaczynamy tworzyć najczęściej od basu, ale nie zawsze. Czasem od wokalu czy gitary. Czasem ktoś ma przemyślany cały numer, a czasem tylko motyw. Generalnie nie jest tak, że jakoś nazbyt intensywnie zastanawiamy się nad tym i nie mamy takiego założenia, by nasze numery jakoś wprost wypływały z naszych muzycznych inspiracji. Choć oczywiście nie jesteśmy ślepi i głusi. Inspiracja po prostu jest i warto czasem podpatrzeć patenty mistrza, żeby nie wyważać już otwartych drzwi.
Michał: Słuchamy takiej a nie innej muzyki i na pewno w jakiś sposób wpływa ona na nas. Ale nie ma takich sytuacji, że przychodzimy na próbę i ktoś mówi: „zagrajmy teraz numer tak jak Black Keys albo Queens Of The Stone Age”.
Marek: Ale na pewno możemy powiedzieć, że lubimy stare brzmienia.
Jak Rival Sons?
Marek: Dokładnie. Młody zespół, stare brzmienie; choć oni akurat są dla nas trochę za lajtowi i o kilka procent za mocno zapatrzeni w dinozaurów rokendrola. Ale cenimy ich! A jakże! Choć na ich koncercie się wynudziłem.
Czy wasz zespół to bratnie dusze o podobnych zainteresowaniach, czy różne puzzle, które są komplementarne?
Michał: Tu wrócę do naszej nazwy. Jako całość tworzymy zespół, ale każdy z nas jest jednak mocnym indywidualistą – jak kot. Każdy z nas macha ogonem to w lewo, to w prawo, chodzi swoimi drogami, ale potem jako całość tworzymy specyficzny muzyczny kocioł i jesteśmy w tym razem.
Marek: Michał pojechał metaforą, a prawda jest taka, że po prostu czasem się mocno żremy. Na szczęście w zespole nie ma z nami żadnej laski i po kilku mocnych słowach na następnej próbie nikt już nie strzela fochów. Ja bardzo cenię to, że nikt z nas nie jest obrażalski. Lubimy sobie od czasu do czasu wygarnąć, co leży na wątrobie. To oczyszcza atmosferę. A na co dzień widujemy się rzadko. Ale nie aż tak jak U2, które poza próbami nie ma z sobą nic wspólnego.
Mieliście wcześniej wokalistę, teraz Marek gra i śpiewa. Czy myślicie jeszcze o zatrudnieniu osobnego wokalu?
Marek: Śpiewa… Powiedzmy: udziela się wokalnie. Nie planujemy zaangażowania dodatkowego wokalisty, no chyba że się kiedyś tak pożremy, że ktoś komuś odgryzie język. Albo ogon (śmiech).
Supportowaliście uznane marki – czy któraś z tych gwiazd zwróciła na was uwagę, czy po prostu robiliście swoje, schodziliście ze sceny i no contact?
Michał: Kiedyś po koncercie Litza podbiegł do nas z płytą zespołu The Toobes, mówiąc: „Hej! Chłopaki! Zajebiście gracie… Przypominacie mi The Toobes. Znacie ich?”. Już ich wtedy znaliśmy, ale Litza sprezentował nam i tak ich oryginalną płytę. Dzięki Litza! Poza tym jakichś spektakularnych kontaktów nikt z nami nie nawiązywał.
Marek: Prawda jest taka, że gwiazdy wieczoru mają wyjebane na supporty, więc gdy support gra, to gwiazdy chleją w gardzi (śmiech). Zawsze.
Dokąd zmierzacie? Jakie są wasze następne cele?
Marek: Jak wspominaliśmy: singiel, klip, płyta. I przede wszystkim koncerty, bo lubimy grać na żywo – to coś, co chcemy robić najbardziej.
rozmawiał: Paweł Korta