Muzyka grana przez T. J. Cowgilla, znanego również pod pseudonimem King Dude, jest dla europejskiego słuchacza czymś wręcz egzotycznym. Żyje w niej duch amerykańskich bardów, takich jak Johnny Cash czy Michael Gira. Mimo że ich twórczość nie jest obca na starym kontynencie, to wykonawców prawdziwie oddających ducha ich muzyki próżno tutaj szukać. Najbliżej do nich jest chyba neo-folkowym projektom, jak Death In June, które mimo że rdzeń granych akustycznie piosenek zachowują, to przesłanie mają zgoła inne, często mniej pozytywne, wręcz apokaliptyczne. King Dude, być może w sporym stopniu niesłusznie, zaliczany jest również do tego nurtu. Podczas gdy w odniesieniu do najnowszych dokonań bardziej szczęśliwym określeniem będzie nazwanie go bardem Lucyfera, smutnym Amerykaninem zafascynowanym amerykańskimi piosenkami. W pierwszym krakowskim koncercie w karierze towarzyszyli mu tubylcy z Them Pulp Criminals i jednoosobowy projekt dziewczyny Kinga, Foie Gras.
Najbardziej amerykańscy wśród polskich zespołów, czyli Them Pulp Criminals, otwierali wieczór. Był to dla nich szczególny występ, ponieważ debiutowali nim na scenie, prezentując swój pierwszy długogrający krążek Lucifer Is Love. Duet wystąpił w poszerzonym składzie koncertowym jako kwartet. Rdzeniem zespołu są Tymoteusz Jędrzejczyk, odpowiedzialny za hymny pochwalne do Lucyfera, i Igor Herzyk, oddający instrumentalnie swoje uwielbienie do Casha. Panowie nie są świeżym muzycznym narybkiem, ponieważ można ich oglądać cały czas w różnych, zupełnie odmiennych stylistycznie projektach. Połączyła ich miłość do wspomnianego już Człowieka w Czerni i nienawiść do bezmyślnej pracy, w której się poznali. Nigdy nie mieli występować na żywo, na całe szczęście zmienili jednak zdanie i dali występ, który polska publika nie ma okazji oglądać często wśród rodzimych kapel. Nie obyło się bez kilku potknięć w warstwie muzycznej, a nagłośnienie zostawiało sporo do życzenia, jednak zebrani w Rotundzie pokochali ich z miejsca. Biła od nich autentyczność słyszalna również doskonale na ich płytowym debiucie. Udało im się zagrać na amerykańską modłę, będąc w tym szczerym i nie siląc się na udawanie czegokolwiek.
Można się zastanawiać, czy jakby Foie Gras nie spotykała się z Dudem, to by miała jakąkolwiek szansę zagrać w roli supportu na jego koncercie. Muzyka prezentowana przez jednoosobowy projekt – tak różna od tego, co prezentują dwa poprzednie zespoły – wywoływała sporą konsternację wśród słuchaczy, którzy w większości nie mieli wcześniej z nią do czynienia. Oto przed pijanymi wyznawcami Lucyfera i Johnnego Casha pojawiła się nagle nieśmiała kobieta ubrana w oryginalną falbaniastą suknię i zaczęła grać na gitarze i śpiewać z dziwnymi efektami wokalnymi. Reakcje były skrajnie różne. Od zachwytu po opuszczanie sali. Na jej korzyść nie podziałała również zmiana miejsca z Alchemii na Rotundę, która jednak burzyła dość intymny charakter jej twórczości.
Paradoksalnie, amerykański bard King Dude ma w Europie więcej fanów niż w swojej ojczyźnie. Być może spowodowane jest to egzotyką, jaką jest dla nas jego muzyka (co znamienne, na czeskim festiwalu Brutal Assault wystąpił na scenie ORIENTALNEJ). A może bierze się to z estymy, jaką darzymy Johnnego Casha przy jednoczesnym braku u nas muzyków potrafiących oddać klimat jego piosenek. Jak zwykle pijany Cowgill czuje się w Polsce jak u siebie, co już wielokrotnie podkreślał. Podczas gdy w jego rodzinnym Seattle na jego występy przychodzi po dziesięć osób, tak w Europie zapełnia całe kluby. Zapełnił i Rotundę, która wraz z nim śpiewała każdą zwrotkę jego utworów. Cowgill ma doskonałą świadomość, że nie zabrzmi dobrze, dopóki nie zgromadzi wokół siebie odpowiednich muzyków. Od jego ostatniego występu w Warszawie kilka miesięcy temu uzupełnił skład towarzyszącego mu zespołu o basistkę, której gra jeszcze bardziej urozmaicała smutne piosenki Króla. Cały zespół jak zwykle stanął na wysokości zadania. Trudno jest mi się zdecydować, kiedy King Dude brzmi lepiej. Słuchając go z albumu, można zamknąć się w czterech ścianach własnej świadomości i przeżywać melancholię, która im towarzyszy, podczas gdy na żywo nabierają one energii i dynamiki. Dude zaprezentował również polskiej publiczności trzy nowe utwory z nadchodzącego krążka Sex, które są prawdopodobnie najbardziej rock’n’rollowymi piosenkami w jego karierze.
W trakcie zmiany zerwanej struny w gitarze pozwolił sobie również na małą pogawędkę z publiką, w której przekonywał ją, że „narkotyki są dla ludzi”, a „polska publiczność jest wyjątkowa”. Te ostatnie stwierdzenie być może pojawia się w trakcie koncertów częściej niż pierwsze, jednak King Dude dał temu wyraz, wychodząc na bis, czego nie robi praktycznie nigdy. Po czym sam z zebranymi zaśpiewał: „Tell me who’s that light? Lucifer’s the light”, sprawiając, że ten wieczór stał się jeszcze bardziej wyjątkowy.
Po tym, co usłyszałem na koncercie Kinga, nie mogę się doczekać jego nadchodzącego krążka, który zapowiada się na kolejną woltę w jego karierze. Na pewno dam jeszcze szansę Foie Gras i sprawdzę jak brzmi w bardziej intymnej sytuacji, podczas słuchania jej studyjnych dokonań. Szans nie muszę dawać Them Pulp Criminals, którzy swoim debiutem wkroczyli do muzycznego światka z przytupem.
Więcej zdjęć z koncertu możecie obejrzeć tutaj