Clock Machine – Greatest Hits

Pełnowymiarowy debiut Clock Machine w barwach Universalu wisiał nad miastem niczym kometa nad Doliną Muminków. Otaczający młodociany kwartet, przemożny hype miał się bowiem dotychczas do rzeczywistości nijak, w tym również do faktu, iż kreowani na next best thing chłopcy mieli dotychczas w dorobku jedynie cienką, pięcioutworową EP-kę. Na koncerty waliły jednak tłumy, zespół triumfalnie objeżdżał kraj, odwiedzając telewizje, radia i festiwale. W tym samym czasie w tajnych, wysokobudżetowych laboratoriach majorsa smażyła się płyta, która miała nie tyle trafić pod strzechy, co roznieść je w drzazgi wściekłym podmuchem młodzieńczej energii.

Wyglądam przez okno, sprawdzam. Szkoła podstawowa, sklep spożywczy, gabinet weterynaryjny, „Biedronka” – wszystko stoi. Przypadek? Nie. „Greatest hits” to bowiem interesujące świadectwo drogi i złożona sytuacja dźwiękowa, ale na pewno nie dobra płyta. Dzieje się tak pomimo godnych pochwały wysiłków kwartetu w kierunku zbudowania na rusztowaniu rockersko-wzruszeniowo-imprezowym czegoś wielowarstwowego i interesującego. W tej dziedzinie rozwój jest wyraźny. Kompozycje energicznie wymachują łapkami w nieuczęszczanych wcześniej kierunkach, a z gitar i pał jaśniej niż do tej pory bije odwaga oraz pomysłowość. Arsenał Clock Machine poszerzony został o intra, outra, przestrzenie, synkopy, wyciszenia, transy, atmosferyczne solówki gitarowe, zmiany tempa i inne zabiegi, stosowane jednak niestety mało zgrabnie i topornie, na skutek czego dojrzalszy formalnie materiał brzmi dość fasadowo, a przede wszystkim: nieprzekonująco.

Ekipę tradycyjnie prowadzi do ataku wokalista Igor Walaszek, emitując zdławionym zaśpiewem plastelinowe samogłoski, co bezsprzecznie stanowi o rozpoznawalności brzmienia Clock Machine, będącym równocześnie jego przekleństwem. Lektura „Greatest hits” wykazuje bowiem dobitnie, że protoplastów stylu naszego bohatera nie należy – wbrew niewidzialnej ręce marketingu – wypatrywać pomiędzy grunge’owymi półbogami z deszczowego Seattle, a raczej wśród dokonań Agnieszki Chylińskiej, Piotra Kupichy i Smerfa Marudy. Szczególnie często przywoływana jest pierwsza z tych postaci, najczęściej poprzez dośpiewywanie przepełnionych emocją sylab pokroju heaa i uoo oraz płynnego przechodzenia z naszpikowanej wzruszeniem narracji w krowi ryk. Wylewający się z raczej anemicznych treściowo utworów przedramatyzowany, wokalny farsz sprawia fałszywe wrażenie, jakoby w każdym wersie przekazywał Walaszek słuchaczowi co najmniej jedną przyprawiającą o bezsenność prawdę o świecie. Nie mam zamiaru znęcać się nad Clock Machine od strony lirycznej, gdyż nie ma to sensu z miliona przyczyn, od wieku autorów poczynając, a na targecie sprzedażowym albumu kończąc. Prawda jest jednak taka, że ujawnienia pokroju opowiadającej mroczną historię podrywu w knajpie „Ćmy” czy westchnień na temat przemijania (czytaj: dojrzewania) w „Bije dzwon”, uzbrojonego w mój ulubiony fragment, kazikowy wręcz: „komu bije dzwon / tobie bije on!”, stawiają słuchacza w niewdzięcznej sytuacji bliskiej niezamierzonemu znalezieniu się w środku czyichś osiemnastych urodzin.

Fakt faktem, że odjęcie pierwiastku Walaszka z materiału zawartego na „Greatest hits” skutkowałoby przede wszystkim utratą jego najbardziej charakterystycznego elementu i utratą jakiejkolwiek rozpoznawalności pośród reszty rzęzawisk z anteny takiego chociażby Antyradia. Jak to w życiu: lepsza broń obosieczna niż puste ręce. Wokalista eksponowany jest na albumie w sposób zdecydowany i tylko ta ścieżka rozumowania usprawiedliwia taki, a nie inny wybór utworu na pierwszy singiel (nieco pryszczaty „Bije dzwon”); są bowiem na albumie fragmenty o dużo większym potencjale tak komercyjnym, jak i tanecznym. Patrząc globalnie, „Greatest hits” to zbiór dziesięciu utworów, pośród których znajdziemy jeden absolutnie parszywy, dwa dobre oraz siedem zawieszonych pomiędzy rubrykami „dość solidne” oraz „zbędne”, w których można jednak przy odrobinie dobrej woli wygrzebać sobie parę przyjemniejszych taktów na własny użytek.

Płyta rozpoczyna się poniekąd własną kwintesencją. Na przestrzeni zaledwie dwudziestu sekund umieszczono bowiem kolejno: delikatne intro, spazmatyczne dyszenie Walaszka oraz ekstatyczny wybuch emocji, zawartych w pomnikowym dwuwierszu: „in the flames! / eajea”. Pretensjonalność pretensjonalnością, ale szkoda openera, tak zwyczajnie: po ludzku, po kibicowsku, który na maślanych dogrywkach wytracił potencjalnie naprawdę efektowne wejście. Track zaaranżowany jest na bogato. Mamy nieśmiało przywołujące odległe dokonania At The Drive-In wyciszenia i pomysłowe zwrotki, owocujące bardzo przyjemną, pilotowaną przez bas częścią na wysokości 1:03. Ostatecznie numer trafia jednak w próżnię, uwidaczniając główną bolączkę płyty, na której teoretycznie wszystko się zgadza, w praktyce zaś – nie. Czady nie czadzą, synkopy nie miażdżą. Obiecywana i anonsowana w każdej notce prasowej energia brzmi może nie tyle wymuszenie, co wydmuszkowo. Pod pancerzem świetnego soundu zamiast beczki krwi spoczywa kupa chrustu. Wybrzmiewa „Flames”, solidny przecież numer, pozostawiając po sobie pokaźny, parujący gar niedosytu.

„Ćmę”, płytową dwójkę, rozpoczyna dość czujnie gitara, nawołując drżąco Edytę Bartosiewicz z okresu albumu „Dziecko”. Obiecujący klimat utworu obraca jednak w pył naiwna narracja scalonego z Chylińską Walaszka oraz obowiązkowe rozwinięcie kompozycji wedle konwencji czadowej, kompletnie się w tym miejscu nie sprawdzającej. Tracku nie ratuje również całkiem zgrabna końcówka, operująca na przyjemnej progresji akordów oraz przytomnie wmontowanych delayach. Na horyzont zdarzeń wkracza trójka, „Wonderland”, zmontowany hiciorsko z właściwym radiowej rzeczywistości rockowo-tanecznym refrenem i bezczelnie redhotowymi chórkami, będącymi zresztą najlepszym obok przyjemnego groovu basu na zwrotce fragmentem utworu. Wątłe niczym rumuńska gimnastyczka riffy bezlitośnie sprowadzają jednak track na ziemię, zanim tak naprawdę zdążył się on porządnie rozpędzić.

O ile do tego momentu Clock Machine dawało słuchaczowi szansę włożenia ogrodniczych rękawic i dokopania się pośród zwrotek, refrenów i bridży do czegoś interesującego, uprzejmość ta zanika wraz z nastaniem kryjącego się pod czwórką potworka zatytułowanego „Unsent letter”, trwającego w dodatku, o zgrozo, blisko pięć i pół minuty. Pieśń ta, przygotowana w całości z wegetariańskiego styropianu i makaronu bezjajecznego, brzmi niczym owoc dogłębnej inspiracji kompostowymi klasykami krakowskiej estrady z zespołu Noname, z którym uważni czytelnicy mieli już okazję się zapoznać. Piosenka zaczyna się źle i, choć zadanie to niełatwe, z każdą chwilą brzmi coraz gorzej, osiągając na wysokości finałowej solówki gitarowej trudno przecież dostępne rejony Bagna Lukru, gęsto porośniętego żarliwie menstruującymi drzewami. Łatwo jednak po drodze zwyczajnie zabłądzić pośród landrynkowych akordów, poruszających wyznań, smutnych falsetów i przejmujących wyciszeń. Ostatnia nuta gitary wybrzmiewa przeraźliwie, z gryfu sączy się obficie sos toffi z posypką z niebieskich cukierków, nieletnia fanka popełnia pierwsze w historii Nagród Darwina samobójstwo z urzeczenia. „Unsent letter”. Zemsta zegarmistrza.

Na szczęście to jedyny tak obrzydliwy fragment albumu. „So close, so far” zaskakuje pomysłową, transową końcówką z doczepioną od przodu mizerną piosenką, niezwłocznie zapominalną i pozbawioną substancji. Startuje szóstka, „Swimming in the river”. Sączy się złachany disco-aranż, a stroboskop niczym latarnia morska wabi elektorat ku progom rockoteki w Limanowej. W środku przemyka gdzieś sympatyczny chórek, ale akurat w tej dziedzinie Clock Machine są dość mocni, co pokazali już na poprzedzającej „Greatest hits” EP-ce i co nie stanowi żadnego zaskoczenia.

Wtem! Gdy publiczność w studiu i przed telewizorami straciła już nadzieję na skuteczny kontratak, nastaje „Broń” i zamiata wszystkie pomieszczenia w domu. Numer oparty na efektownym i jurnie bujającym, rage’owym groovie nie wytraca zacności nawet na pozbawionych gitary zwrotkach i wciągającym harmonicznie refrenie. Czujnie osadzony bridż na 2:14 podnosi brwi. Dobre, cmokam z ukontentowaniem i pociągam łyk mleka. Na 3:06 w aurze dostojności powraca rozpoczynający track groove, klamra zostaje zapięta, a numer ostatecznie dźwignięty do rangi najlepszego na płycie i zwyczajnie bardzo, bardzo dobrego. „More” kontynuuje dobre wrażenie, kołysząc świetnym refrenem, kusząc celnymi – znów – chórkami i trafiając w sedno zwięzłością formy. Nie ma w tym tracku pustych przelotów i straconych sekund. Zawodzi jedynie zwrotka, ale z uwagi na jej poddańczą względem dziarsko trzymającego całość refrenu funkcję – nie razi to ucha. Płytę wieńczą przydługi, nudnawy i dość zbędny „Rain” oraz pretensjonalny, singlowy „Bije dzwon”, z odległości kilometra zalatujący targetem maturalnym.

Co wiemy? Wiemy, że zespół Clock Machine wykazał wyraźny progres od czasu poprzedniego wydawnictwa, znacząco poszerzając swoje skille kompozytorsko-aranżatorskie i prawdopodobnie również horyzonty muzyczne. Wiemy, że doskonale brzmi, będąc beneficjentem wysokobudżetowej produkcji gwarantowanej przez fakt przynależności do stajni majorsa. Przede wszystkim wiemy jednak, że „Greatest hits”, mimo fajnego tytułu i autentycznego wysiłku głów, rąk i gardła, wyraźnie przegrywa w arcytrudnym wyścigu z własnym PR, co nie jest w żadnym razie winą zespołu, dwojącego się, trojącego i robiącego wszystko, co w jego mocy. W jego mocy jest jednak to, co słychać – a słychać produkt w wersji demo. Cukierka?

Kuba Sieńczyk

Powyższy tekst wyraża subiektywny osąd autora i nie jest tożsamy z oficjalnym stosunkiem Krakowskiej Sceny Muzycznej do komentowanego materiału.

zapraszamy na fanpage zespołu

[youtube_sc url=”https://www.youtube.com/watch?v=28qctu1OS8U”]