Kraków pełen muzyki i koncertów – to na pewno. Ale Kraków to też miejsce dla niezwykle ciekawych ludzi, którzy dla muzyki działają. Ci z Was, którzy uczestniczą w życiu kulturalnym naszego miasta od niedawna (np. tak, jak ja – od 12 lat) – mogą kojarzyć go z Pięknego Psa, gdzie był odpowiedzialny za booking. Dla nieco bardziej doświadczonych: Wojtek Kozielski to wieloletni organizator, działacz, dziennikarz muzyczny, roadie, pracownik wytwórni, gawędziarz i fan… Po zorganizowaniu kilkudziesięciu koncertów w Pięknym Psie, odchodzi, by założyć Świetlicę i spełniać się. Bez kompromisów i na swoim. Poniżej zapis rozmowy – o tym, jak było, o kryzysie, o pieniądzach, o etosie, o tym, czy na kulturze alternatywnej powinno się zarabiać i przede wszystkim o tym, czym będzie Świetlica.

Uczestniczę w scenie Krakowa prawie dziesięć lat, jednak znałem Cię jedynie jako osobę zajmującą się bookingiem w Pięknym Psie. Myślę, że głównie tak może kojarzyć Cię większość naszych czytelników. Nie miałem okazji wcześniej słyszeć o Twojej historii. Jak i gdzie się to zaczęło, jak wyglądała Twoja muzyczna przeszłość?

To może być bardzo długa opowieść. Pracowałem i robiłem wcześniej rzeczy w Krakowie. Natomiast między 2002 a 2012 rokiem mieszkałem za granicą. W wyniku dziwnego splotu losu, bo nigdy nie przypuszczałem, że to nastąpi, wróciłem, a Piękny Pies wydarzył się niejako przy okazji. Wróciłem z mocnym postanowieniem, że nie chcę być zaangażowany w muzykę, ale niestety mam to chyba w genach… Inaczej się po prostu nie dało.

„Z mocnym postanowieniem zostania dorosłym” – tak to ująłeś na wpisie na FB. Skąd porażka w tym postanowieniu?

Prawdę mówiąc, jestem typem straceńca. Mam 46 lat. Muzyką interesuję się od lat 35. Jestem typowym dzieckiem peerelowskiego punk rocka z małej miejscowości. Był rok ‘84, rzeczywistość była bardzo nieciekawa. Nagle usłyszałem w radiu taki, a nie inny zespół, zobaczyłem takich, a nie innych ludzi na ulicy – to było strasznie kolorowe. Na początku nie byłem przekonany – byłem typem kujona szkolnego. Jednak szybko mnie to wciągnęło. Punk rock stał się treścią mojego życia.

Na tamtym etapie, w ‘84, to głównie słuchanie? Czy już organizacja?

Nie tylko słuchanie. Pierwszy koncert zrobiłem w ‘86 roku. Był to koncert w Miejskim Ośrodku Kultury w Wodzisławiu Śląskim, z którego pochodzę. Miałem wtedy 16 lat. Koledzy wzięli mnie na wokal, bo na niczym nie potrafiłem grać. Później, próbując rozwinąć karierę muzyczną, przerzuciłem się na bas, ale byłem za mało pojętny. Moja kariera rozpoczęła i skończyła się w ‘86 roku.

Rok później włączyłem się w zaczynającą się formować w Polsce scenę niezależną punkowo-hardcore’ową. W ‘88 zacząłem współpracować z dość ważnym fanzinem w Polsce – Anteną Krzyku. Stamtąd wzięło się to zainteresowanie – muzyką, koncertami, bookingiem, fanzinami, kasetami. Wciąż jestem z Anteną Krzyku bardzo blisko związany. Nawet w Psie robiłem festiwal z okazji 30-stolecia tego wydawnictwa.

Do Krakowa przyjechałem w 1993, również po to, by robić koncerty. Dwukrotnie zrobiłem m.in. No Means No. Wtedy rzeczywistość była trochę inna. Dużo więcej ludzi przychodziło na koncerty. Jednak, w ‘97 czy w ‘98, zraziłem się do tego zupełnie. Zrobiłem wtedy zespół z Anglii, w klubie No Name. Były wtedy kłopoty z sąsiadami, przyszła policja, zamknęli ten klub. Poleciałem wtedy na całą ich gwarancję, niebagatelne pieniądze. Miałem depresję z tego powodu i po raz kolejny chciałem wycofać się z tego interesu. Ale musiałem wrócić.

Przez długi czas byłem także dziennikarzem muzycznym. Między innymi byłem pierwszym redaktorem muzycznym w Onecie, był tam również Sebastian Lepiarz. W latach 1997-2001, kiedy Onet przejęła grupa ITI, zostałem zwolniony grupowo, ale współpracowałem również z innymi tytułami. Było takie pismo Brum, Machina… A później wszystko się zmieniło. Kiedy skończyłem pracować w Onecie, poczułem niesamowity zew zrobienia wszystkiego bez najmniejszych kompromisów. Dostałem pracę w portalu Interia, która była strasznie nudna. Byłem przyzwyczajony do Onetu, gdzie była fajna atmosfera, wszyscy się lubili. Był to układ biznesowy, ale był to biznes z ludzką twarzą, mało korporacyjny w dzisiejszym rozumieniu. Interia natomiast była dobrze zarządzanym folwarkiem. Tam musiałem wykonywać zadania, nie mogłem wychodzić z własną inicjatywą, więc gdy pewnego dnia Something Like Elvis wspomnieli, bym pojechał z nimi w trasę po Europie, to po prostu rzuciłem pracę. Na trasie byłem trochę roadie, pomagałem przy sprzedaży koszulek, płyt, nosiłem sprzęt… Zwiedziliśmy takie kraje, jak Szwajcaria, Włochy, Francja. To była jesień 2002.

Później postanowiłem wyjechać do Anglii. Rozpocząłem tam pracę w firmie, w której wyszły wszystkie płyty, które mnie ukształtowały: Southern Studios. Było to niezależne wydawnictwo Johna Lodera, odpowiedzialnego m.in. za produkcję Jesus And The Mary Chain, Bauhaus, Fugazi, Big Black, Swans i setek punkowych zespołów. Siedziałem więc w tej Anglii i nie przypuszczałem, że tu wrócę.

Potem doszło do jakiejś straszliwej zapaści rynku płytowego i Southern Studios padło. Postarałem się o pracę w Cargo Records. Oni z kolei wydali White Stripes. Gdy ja tam pracowałem, poszli mocniej w stronę elektroniczną, dubstep…

Niestety były to czasy, gdy sklepy płytowe zaczynały umierać jeden po drugim, więc firmy płytowe również zaczęły ograniczać swoją działalność. Pod koniec 2012 okazało się, że moja pozycja jest nie do obronienia, więc wróciłem do Polski. Oczywiście z mocnym postanowieniem nieangażowania się w muzykę.

Gdy wróciłem, zacząłem dorabiać nieco w klubie Piękny Pies. Menedżerem był wtedy Cyprian (Buś, Front Row Heroes, przyp. red.), który bardzo prężnie działał w tamtym czasie, ale nastąpiła zmiana koncepcji, więc Cyprian odszedł. Przez jakiś czas nie było menedżera, a potem ja zacząłem to robić. Na początku z ograniczonym entuzjazmem, bo znałem specyfikę klubu – Piękny Pies nie był wtedy miejscem muzycznym. Jednak to się stopniowo zmieniło. Klub ma ogromny atut – chyba najlepszego akustyka w mieście, który jest ulubieńcem zespołów (śmiech), ale przy okazji potrafi zrobić strasznie dobrą robotę.

Po przyjeździe nie potrafiłem się odnaleźć w tym mieście, mimo że spędziłem tutaj dobrych kilka lat i mam tutaj wielu przyjaciół. Niemniej przyjechałem z jednego z najbardziej muzycznych miast na świecie. Miałem postawę „już wszystko widziałem, w ogóle mi się nie chce”. Nie miałem w ogóle entuzjazmu do robienia tych rzeczy. Jednak to wróciło, gdy zacząłem robić koncerty, wróciła adrenalina. Rock’n’roll jest jednak mocno z adrenaliną powiązany. Muzyka przestaje ekscytować, gdy ma się ją na wyciągnięcie ręki, jest się jej konsumentem, gdy jednak zaczyna się w tym uczestniczyć, jest to zupełnie inna zabawa. To się zdarzyło samoistnie. Miałem inne plany, ale dopiero teraz do nich wracam – pracuję nad dwoma książkami. Pies pojawił się na takiej zasadzie – zrobiłem tam parę koncertów i zaczęło mi to nagle wychodzić, więc dostałem propozycję, by robić to dalej. Chciałem, by to było miejsce międzynarodowe, by przyjeżdżały zespoły z różnych krajów… Patrząc na prawie dwa lata mojej pracy w Psie, miałem zespoły od Białorusi do Brazylii. Okazało się, że zespoły zagraniczne są tym zainteresowane, wokół klubu zrobiła się też całkiem fajna scena polskich undegroundowych zespołów. To środowisko dało mi duży impuls, by robić Świetlicę i inne rzeczy. W takiej koncepcji jak bym chciał, Pies po prostu się nieco wypalił. Nie chcę jednak rezygnować z robienia koncertów, i mam nadzieję, że część z nich zrobię w klubie Piękny Pies.

Oprócz koncertów próbowałem robić również rzeczy okołomuzyczne. Duży impuls, by wrócić do płyt, dała mi giełda płytowa, którą zrobiłem przy okazji Record Store Day. Była bardzo fajna atmosfera, a mój gruczoł próżności został podłechtany – Telewizja Kraków robiła o tym materiał, który poszedł w Teleexpressie.

Kilkukrotnie pojawił się temat zrezygnowania. Czy kultura alternatywna ma szansę zaistnieć w mniej destruktywnej formie? Napisałeś, że kultura alternatywna nie łasi się na dotacje, jednak może te dotacje są w stanie pomóc?

Mogę przyznać się do odrobiny hipokryzji. Jestem człowiekiem, który startuje zupełnie od zera i nie ma żadnych pieniędzy, więc staram się o dotację i dofinansowanie własnego interesu. Nie mam pretensji do nikogo. Uważam, że np. Off Festival jest rzeczą wspaniałą, która się w Polsce przytrafiła. Strasznie jestem zadowolony, że coś takiego jest. Jest to poniekąd duża baza edukacyjna. Off Festival zrobił dla tej muzyki więcej niż wszystkie koncerty, które myśmy z moimi znajomymi robili w klubach przez lata. I zrozumiałe jest, że taka impreza musi mieć zaplecze finansowe w postaci banku itd.

Mówiąc te słowa, trochę kokietuję, ale również podkreślam pewien etos. Moim zdaniem, cała pułapka z festiwalami muzycznymi polega na tym, że jest to wielka impreza raz do roku. Ludzie tam jadą, oglądają wszystko, po czym wracają do swoich miejsc i nagle o wszystkim zapominają. Bo nie jest to już festiwal, na jakim należy się pokazać, można się oznaczyć i tak dalej. Nagle trzeba iść do klubu i tam zapłacić 15 zł za to, że przyjeżdża jakiś zespół. Czasami np. ktoś ze Stanów liczy na zwrot 200 Euro, co jest rzeczą śmieszną dla mnie, bo wiem doskonale, jakie są koszty.

W dzisiejszych czasach robienie rzeczy, która ma ambicje utrzymania się na powierzchni, jest chyba na trwałe związane z tym, że trzeba się o jakieś pieniądze ubiegać. Wierzę jednak w totalną niezależność twórczą. Najlepsza muzyka w Anglii rodziła się w ciężkich czasach, kiedy była recesja, kryzys. Ludzie byli młodzi, mieszkali w norach i koncentrowali się na graniu.

W skrócie uważam, że na początku to jest niezdrowe, by zespół zarabiał pieniądze, po pewnym czasie natomiast powinien (śmiech).

Dobrobyt i rozpasanie usypia artystę i kulturę alternatywną?

Nie do końca. Nie jestem wielkim zwolennikiem np. szwedzkiej muzyki, natomiast oni mają świetne dojście do instrumentów. Mój znajomy z Czech, który wozi zespoły po Europie, grał w czeskim hardcore’owym zespole. Mówił, że na swój wzmacniacz Marshalla pracował na budowie. Gdy pojechał do Szwecji i zobaczył, jaki sprzęt mają tam młode zespoły, to się złapał za głowę. Może te zespoły nie są odkrywcze, ale szwedzka muzyka wcale nie jest taka zła, poza tym te zespoły bardzo dobrze brzmią.

Nie ukrywajmy ­– żeby zespół, wytwórnia czy klub istniał, muszą być też podstawy ekonomiczne. Napawa mnie optymizmem to, że ludzie zaczynają to dostrzegać, np. karnie płacąc za bilety. Natomiast cięższe czasy są lepsze dla muzyki. Muzyka pomaga odreagować rzeczywistość. Jest elementem socjalizującym. W ciężkich warunkach ludzie się jednoczą.

Jakie szanse w takich czasach ma Świetlica? Na FB pisałeś przekornie, że nie ma żadnych.

Przyznam, że to odrobina kokieterii. Istnieją w Krakowie miejsca, które dają mi nadzieję na przyszłość – to Lokator, Massolit, Księgarnia Podróżnicza Bo-no-bo. To właśnie miejsca na zasadzie klubo-kawiarnianej, które miały fajny pomysł, rozwinęły go i działają. Mój pomysł jest w gruncie rzeczy podobny, jednak w Świetlicy obok książek będą również płyty. Chciałbym, by było to miejsce, w którym dużo dzieje się socjalnie. Chciałbym robić podcasty na żywo, by potem wieszać je w sieci, w których fajni ludzie opowiadaliby o muzyce, by muzyka leciała tam non-stop, by ludzie przychodzili i próbowali nie być jedynie konsumentami, ale by pobyć, pogadać. Być może uda się robić kameralne koncerty akustyczne – wiadomo, wszystko uzależnione jest od sąsiadów. W Psie również były z tym problemy, zostałem nawet ukarany mandatami i jako recydywista zostałem skazany na prace społeczne – musiałem grabić liście przez dziesięć godzin. Bardziej chciałbym pójść w sytuację DJską. To ma być miejsce popołudniowo-wczesnowieczorne, na pewno nie nocne – pracując w klubie nocnym przez ileś lat, chciałbym popracować rano, kiedy człowiek ma świeży mózg. Inna sytuacja, która zainspirowała mnie do myślenia o Świetlicy, to kiedy znajomy poprosił mnie o spotkanie z jego gośćmi z Portland. Mieliśmy dwie wspólne pasje – craftowe piwo i winyle. Z piwem nie było problemu, natomiast jeśli chodzi o płyty… Jest jeden sklep, który jednak jest bardziej hip-hopowy czy elektroniczny (Record Dillaz, przyp. red.), czyli sklep na Podbrzeziu, który jednak czasem jest otwarty, czasem zamknięty…

Czy w Świetlicy będą też płyty lokalnych zespołów?

Chciałbym zrobić coś takiego, jak jest w każdym cywilizowanym mieście na świecie – gdy przychodzisz do sklepu płytowego, możesz tam znaleźć lokalnych artystów. Znam trochę Benelux, trochę Hiszpanię – tam zawsze zaznaczona jest lokalna muzyka. Ludzie tutaj bardzo często pytają o jakieś rzeczy. Gdy robiłem giełdę płytową w Psie, przyszła dziewczyna z Kanady, pytała, „co tutaj jest z lokalnych zespołów”. Chciałbym więc, by w Świetlicy każdy mógł zostawić swoją płytę na zasadzie komisowej. W tej chwili nie jestem w stanie zaoferować więcej, ale jeśli ludzie poczują się do tego zaproszeni, to wszyscy możemy na tym skorzystać.

Koncerty, podcasty, płyty, craftowe piwo (tylko craftowe!). Jakie jeszcze atrakcje w Świetlicy?

Bardzo chciałbym robić promocje książkowe. Powstaje teraz trochę literatury muzycznej. Chciałbym mieć takie książki. Mieszkając w Londynie, bardzo często, jak miałem trochę czasu do przeczekania, wchodziłem do księgarni muzycznych, patrzyłem na to bogactwo półek z książkami. W Polsce zaczyna robić się nieco lepiej, natomiast normalne księgarnie nie są tym za bardzo zainteresowane. Być może przy otwarciu Świetlicy uda się zrobić mini-promocję biografii Kim Gordon z Sonic Youth. Wymarzyłem sobie, strasznie chciałbym zrobić tam takie coś.

W Londynie widziałem też takie motto – „you can download the tune but you can’t download the culture”. W obecnych czasach łatwej dostępności do muzyki przez internet, można być otrzaskanym, znać wszystko z Youtuba, z Bandcampa, z iTunesa. Ale ważna jest przede wszystkim kultura. Staram się kreować środowisko wokół tego i ten oddźwięk już jest fajny. Nie chciałbym tworzyć konkurencji dla nikogo, chciałbym tworzyć miejsce, w którym by się to wszystko spotykało i uzupełniało.

Pod szyldem Świetlicy chciałbym robić też inne wydarzenia. Ostatnio zrobiłem minifestiwal w Pięknym Psie – Wild Books, Kaseciarz, Boanerges. Super wyszło, była super atmosfera, ludzie dopisali. Była to inauguracja Świetlicy jako pomysłu, teraz trzeba przejść z tym w sferę bardziej realną.

Jeśli chodzi o urealnianie planów – pracujesz sam czy ktoś Ci pomaga? Jak dajesz radę z tym wszystkim?

Moja sytuacja jest raczej nie do pozazdroszczenia. Rzuciłem się na głęboką wodę, mając tak naprawdę kiepskie pojęcie, jak to wszystko zorganizować. Mam jednak cudowne grono wspaniałych  ludzi, którzy mi w tym pomagają. Oddźwięk jest bardzo fajny, mam nadzieję, że będzie większy.

Jeśli chodzi o akcję crowdfundingową, to chcę z tym ruszyć od 15 lutego. Najważniejszym z gadżetów będzie płyta z utworami zespołów, którym organizowałem koncerty. Niektórzy nie chcą płyty, a chcą koszulki, więc będą i koszulki. Chcę zrobić widełki od 10 zł do 50 zł, ale każdy coś wtedy dostanie. Pojawi się koncert, w którym bilety będą do dostania tylko przez crowdfunding. Przy odrobinie szczęścia skończy się to dobrze.

Z dofinansowaniem działalności gospodarczej jest gorzej – to trwa i trwa. Ale jestem strasznie zdesperowany, żeby zrobić to już wiosną. Jeżeli w tej chwili będę musiał szukać innej pracy, to zniszczy to mój zapał, a wiosna to taki fajny okres, by zaczynać od nowa wszystkie rzeczy. Gdy zacznie świecić słońce, naładuje akumulator na zmaganie się z rzeczywistością.

Bardzo bym chciał, by Świetlica była też wydawnictwem. Raczej nie staram się o to, by zaistnieć i wydawać tam jakieś wielkie rzeczy. Raczej wydawnictwo dokumentujące pewne historie. Składam teraz książkę o pierwszym okresie fanzine’owym Anteny Krzyku, o pierwszych zespołach, które Arek (Marczyński, założyciel Anteny Krzyku – przyp. red.) tu zapraszał w roku ‘89, na krótko przed wyborami; o tym, jak oni inaczej postrzegali Polskę. Chodzi mi o właśnie tego typu wydawnictwa – dokumentujące pewne rzeczy, promujące kulturę rock’n’rollową. Wszystko, co może się w jakiś sposób w to wpisać – na to będzie miejsce w Świetlicy. Tylko, przede wszystkim, musi ona zaistnieć.