W zeszłym tygodniu pisaliśmy o tym, że zespół Między Udami uruchomił akcję crowdfundingową, za pomocą której chce uzbierać fundusze na wydanie bardzo ciekawej płyty. Chcieliśmy dowiedzieć się więcej na ten temat. Przepytaliśmy więc Ignacego Matuszewskiego. Mimo mało optymistycznej pointy polecamy lekturę tego wywiadu, bo mądrze chłop gada. Pozostało jeszcze tylko dziesięć dni, żeby sie dołożyć. Śmiało!
Między Udami to grupa znanych z różnych zespołów, doświadczonych krakowskich muzyków. Móglbyś powiedzieć o tym konkretnym projekcie coś więcej?
Przede wszystkim, staramy się nie myśleć o sobie jak o „projekcie”, a jak o zespole. Na polskiej scenie jazzowej – bo zaczynaliśmy od repertuaru złożonego głównie z jazzowych standardów – mamy obecnie wysyp wszelkiego rodzaju „projektowych” składów, które zaczynają grać ze sobą na zasadzie eksperymentu. Mamy wtedy do czynienia ze zbiorem indywidualności i parciem na cechy poszczególnych muzyków. My postanowiliśmy myśleć bardziej całościowo. Profil zespołu niedawno się zmienił, jednak od początku staraliśmy się trzymać kilku założeń, czyli akcentów na klasyczną melodykę, świadomą zabawę stylizacją i powrót do rozrywkowej funkcji muzyki jazzowej. Postawiliśmy sobie również za cel granie rytmiczne, czasem taneczne, lecz bez wykorzystywania instrumentów perkusyjnych – musieliśmy więc znaleźć swój sposób na utrzymywanie napięć, formę akompaniamentu. Myślę, że po trzech latach spędzonych na klasycznym repertuarze jazzowym doszliśmy do wprawy i wykształciliśmy pewne cechy indywidualne jako zespół, teraz postanowiliśmy ruszyć dalej.
Sprecyzuj, proszę, co kryje się pod pojeciem „dalej”? Rezygnujecie z jazzu?
Postanowiliśmy uatrakcyjnić formę zespołu, zmienić nieco jego profil. Nie tyle dla publiczności, co dla samych siebie. Inicjatywa pojawiła się z mojej strony. Jestem wielkim fanem instrumentów samych w sobie – brzmienie odgrywa dla mnie ogromną rolę i mimo, że studiowałem fortepian, zawsze pociągały mnie inne instrumenty – najpierw klawesyn, klawikord i szeroko pojęte konstrukcje dawne, później moją pasją stały się syntezatory i urządzenia elektroniczne, między innymi vocoder. Pewnego dnia w myśl zasady, że w życiu powinno się robić to co się lubi, postanowiłem połączyć swoje dwa największe zainteresowania: jazz (w tym klasyczne, swingowe kompozycje) i science-fiction (oraz szeroko pojęta muzyka elektroniczna). Długo myśleliśmy nad formą tego typu fuzji i staraliśmy się uniknąć wrażenia hybrydy „na siłę”. W końcu udało się znaleźć cechy wspólne – były to: duże znaczenie melodyki oraz rytmika i wiążąca się z nią powtarzalność formy, figur, motywów. Utwory, nad którymi obecnie pracujemy, to przede wszystkim jazzowe piosenki, w których improwizacja ustępuje treści tekstowej i zabiegom aranżacyjnym tematu. Całość ubraliśmy w sarkastyczną historię postapokaliptycznego robota, który vocoderowym głosem śpiewa piosenki o miłości i rekonstruuje na swój sposób muzykę rozrywkową pierwszej połowy XX wieku. Od jazzu więc odeszliśmy, jednak jego wpływy na pewno będzie dało się usłyszeć.
Rozmawiamy z pewnego, szczególnego powodu – nagrywacie swoją pierwszą płytę. O samym pomyśle na jej wydanie za chwilę. Najpierw powiedz czy znajdziemy na niej własne kompozycje czy standardy, covery?
Jako muzycy jazzowi przyzwyczajeni jesteśmy do myślenia o „cudzych” utworach jak o standardach. Na płycie znajdzie się wiele znanych kompozycji z repertuaru Nat King Cole’a, Peggy Lee, Ink Spots, czyli klasyków, na których obecnie patrzymy z pewnym sentymentem. Z drugiej strony pojawi się Vangelis i mnóstwo wpływów Kraftwerk. Zdecydowana większość utworów to standardy. Jednak nasza interpretacja sprawi, że można będzie usłyszeć w nich zupełnie inną treść, często aranżacyjnie stawiamy na elementy pominięte w oryginalnych wykonaniach. Będzie można usłyszeć sample pierwowzorów, z których później wykluwa się nowa jakość. Pojawią się również kompozycje własne. Na przykład utwór rozpoczynający płytę, który nakreśla jej fabułę i oswaja słuchacza z opustoszałym światem wymarłym po wojnie nuklearnej. Jedyny utwór w całości skomponowany przez nas to Liwiusz Rag – utwór nawiązujący do gatunku ragtime’u. Będzie to też jedyny całkowicie instrumentalny utwór.
Z jednej strony Nat King Cole, z drugiej Kraftwerk, a z trzeciej wspominacie o grze komputerowej Fallout. Wszystko to spina klamra apokaliptycznego świata. Tak szerokie spektrum wynika z waszych indywidualnych inspiracji?
Po prostu połączyliśmy pasje. Nawet jeśli są one skrajnie odległe, zarówno pod względem epoki i estetyki, zawsze znajdą się w nich wspólne elementy, które człowieka pociągają. Poza tym, wyważamy dawno otwarte drzwi – to co robimy od wielu lat funkcjonuje jako gatunek w świecie filmu. Nazywa się on science-fiction-western. Brzmi nieznajomo, jednak myślę, że największego przedstawiciela gatunku, czyli Gwiezdne Wojny, znają wszyscy. Space-western na stałe zagościł na ekranach kin, w muzyce jest to sektor niezagospodarowany – pora to zmienić.
Fundusze na wydanie płyty postanowiliście pozyskać za pomocą popularnego ostatnio crowdfundingu. To wynika z waszych wcześniejszych doświadczeń czy po raz pierwszy macie z tym styczność?
To prawda. Wystartowaliśmy na portalu PolakPotrafi.pl – można na nim bez trudu znaleźć naszą akcję. To pierwsza taka zbiórka, którą organizujemy, jednak powodów jest znacznie więcej, niż tylko fundusze – crowdfunding pociąga za sobą duży szum wokół zespołu. Wzrasta zainteresowanie, zespół pracuje intensywniej, częściej także informuje fanów o swoich postępach. Myślę, że dzięki akcji nie tylko nagramy płytę w komfortowych warunkach, ale zgromadzimy świadomą publiczność, która pozna nasze założenia i będzie wspierała nas na drodze do sukcesu – to tworzy wyjątkową więź między zespołem a słuchaczami. Poza tym, nie jest to zwykłe wyciągnięcie ręki z prośbą o drobne – najlepiej traktować akcję jako „preorder” płyty!
Oprócz płyty macie także w planach bardzo ciekawy teledysk. Możesz o nim powiedzieć dwa słowa?
Teledysk kręcimy do utworu Johnny Guitar – piosenki Peggy Lee napisanej przez Victora Younga. Historia oryginału opowiada o byłym rewolwerowcu, który zamienił pistolet na gitarę, odszedł od kobiety, która wciąż czeka na to, że Johnny zagra jej ukochaną melodię. My zmieniliśmy znaczenie tekstu – i tak, Johnny leży teraz martwy w bunkrze atomowym, zostały po nim tylko kości. I bohater płyty – robot – pragnie usłyszeć jego melodie jeszcze raz. Teledyskiem zajmuje się Kornel Danielewicz i Kamil Bernatek – nasi przyjaciele, którzy przerobili temat post apokalipsy i filmów science-fiction lat 70. i 80. bardzo dokładnie. Kręciliśmy niesamowite zdjęcia w nowohuckim bunkrze bombowym oraz ruinach Skarżyska. Będzie na co popatrzeć.
Na kiedy planujecie premierę płyty i teledysku?
Mieliśmy nadzieję zdążyć z teledyskiem przed końcem akcji, jednak nie chcemy działać w pośpiechu. Jest jeszcze kilka scen do dopracowania. Za kilka dni pojawią się jednak w sieci zdjęcia z planu. Piosenka jest oczywiście gotowa, można znaleźć jej fragment w internecie. Premiera płyty planowana jest na pierwszą połowę 2015 roku.
Planujecie z nowym materialem jakieś koncerty w najbliższym czasie?
Zbliża się sezon świąteczny, który dla Między Udami ma szczególne znaczenie – to właśnie w zimie 2010 roku założyliśmy zespół i pierwszym opanowanym przez nas repertuarem były zimowe, amerykańskie standardy oraz świąteczne piosenki ery swingu. Żeby tradycji stało się zadość, w tym roku również czeka nas szereg zimowych koncertów – o terminach będziemy jeszcze informować. Obecnie pracujemy nad przełożeniem płytowego materiału na możliwości sceniczne i potrwa to jeszcze na pewno jakiś czas. Możemy jednak zapewnić, że w nowym, świątecznym repertuarze White Christmas zaśpiewa głos Stephena Hawkinga.
Jesteście w krakowskim światku muzycznym od dawna. Jak według ciebie przedstawia się stan sceny obecnie i jak zmieniał się w ostatnich latach? Idzie to w dobrym kierunku czy raczej mamy do czynienia z samymi wtórnymi rzeczami?
Uważam, że w Krakowie działa mnóstwo znakomitych muzyków. Wielu z nich bije na głowę światowe gwiazdy muzyki swojego gatunku – wymienić tutaj mogę chociażby Andrzeja Zagajewskiego (Ludwik Zamenhof), który reprezentuje najwyższy poziom dyscypliny muzycznej, obojętne czy odtwarza sample, czy bierze do ręki mandolę. Muzyka klezmerska w naszym mieście również ma wybitnych przedstawicieli. Mamy cały szereg genialnych muzyków jazzowych takich jak Szymon Mika, Kajtek Galas – są to twórcy niesamowicie dojrzali i mądrzy w tym, co robią, nie wstydzą się swoich autorytetów i na bazie ich wpływów z powodzeniem realizują własne pomysły. Niestety, pojawia się też ogrom amatorskich zespołów oblegających krakowską scenę. Tu pojawia się kwestia płac za koncerty. Mówię tu o zespołach godzących się na skandaliczne warunki finansowe podczas organizacji występów. Granie „za półdarmo” przyzwyczaja organizatorów do myśli, że koncerty dla muzyków są czystą rozrywką, nie pracą – a tak nie jest. Z drugiej strony, trudno wymagać od klubów godziwego wynagrodzenia, gdy nie czerpią na wydarzeniu zysków. Smutna prawda jest taka, że zespołów jest w Krakowie za dużo! Coraz częściej zdarza się, że większą częścią publiczności są… inni muzycy, wchodzący na koncert za darmo. To nie pozwala muzykom zarabiać. Zyski dają zespołom możliwość nagrań. Bez nagrań nie da się załatwić publiczności… Bez publiczności niemożliwe są zyski. I tak w kółko. Środowisko jest świadome, że powodem problemu niskich stawek jest to, że podaż jest większa niż popyt. Tego nie zmieni żaden abstrakcyjny związek zawodowy czy honorarium minimalne. My, jako zespół wierzymy w darwinizm społeczny wśród muzyków – jeśli będziesz pracować i znajdziesz publiczność doceniającą twoją kreatywność i konsekwencję – dojdziesz na szczyt… Jeśli nie, po prostu umrzesz z głodu.
rozmawiał: Bartek Szlapa