Niecodziennie mamy okazję patronować graniu innemu niż rockowe lub po prostu gitarowe. Takich brzmień mamy „pod swoimi skrzydłami” najwięcej i w nich się specjalizujemy. Niemniej jednak nigdy nie było naszym celem ukierunkowanie się na jeden konkretny gatunek. Dlatego z tym większą radością objęliśmy patronatem koncert Oli Bieńkowskiej – artystki, można by rzec, jazzująco-popowej. Odbył się on osiemnastego września w jednym z krakowskich zagłębi jazzu – PiecArcie, a ja napisałem, jak było. Niekoniecznie w samych superlatywach.

Część résumé Oli mówiącą o współpracy z australijską wersją Pink Floyd czy o ukończeniu McCartneyowskiej Liverpool Institute For Performing Arts już znamy. Jej muzyczne Résumé (Take One) to kolaboracja nie mniej znakomitych muzycznych osobistości. Do dorobku muzyków takich jak Królik (Turnau, Brathanki), Herdzin (Anna Maria Jopek), Luty (Poluzjanci, Napiórkowski) bywalcy PiecArtu modlą się trzy razy dziennie. Przy czym trzeba uściślić – nazwiska w nawiasach to zaledwie ułamek działalności bohaterów wieczoru. Bardzo niewielki ułamek – i to nie może nie robić wrażenia.

IMG_2228.JPGZaczynamy. Ola ciepło wita zebranych, rozpoczyna się koncert. Od samego początku panuje kameralna i nieco teatralna atmosfera. Utwory z Résumé (Take One) zapowiadane jako połączenie jazzu i popu okazują się być w większości utworami w tempach, nazwijmy to, jesiennych. Nawet te zapowiadane jako bardziej energiczne ciągną się swoim powolnym życiem. Do tego stopnia powolnym, że przed tymi zapowiedzianymi jako ballady pojawia się powątpiewanie, czy aby na pewno da się lżej i senniej. Po stosunkowo „ruchliwym” Copyright na starcie, dostajemy combo Crossroads + EWNS. Dynamiki nie dodają dłużące się przerwy między utworami wypełniane zapowiedziami ciekawymi być może dla przyjaciół i fanów, ale będących nieco „na siłę” dla przypadkowych słuchaczy (takich jak ja). Muzycy, jakby podążając za jesienną konwencją, snują się nie do końca pewnie między utworami, mając jednak kilka momentów przebudzeń, zwłaszcza w trakcie drugiego, bardziej funkowego czy „solówkowego” setu. Uprzedzam ataki – moja senność nie była wywołana przyzwyczajeniem do rockowej łupanki. Ot, wiem na co stać, by daleko nie szukać, „pierwszego w swojej klasie” Roberta Lutego (wybaczcie inside joke, ale myślę, że jest zrozumiały nie tylko dla obecnych na koncercie) lub niestartującego w rajdach, ale równie szybkiego Jacka Królika. Jednak utwory z drugiej części koncertu, mimo większej intensywności, również nie do końca przypadły mi do gustu, ocierając się o niebezpieczne rejony improwizacji z krakowskich jam session. Spieszę wyjaśnić – lubię solówki, ale w takim wymiarze i w takich okolicznościach, gdzie mają sens. Wiadomo, w takim składzie ciężko się powstrzymywać, ale…

IMG_2158.JPGW połączeniu jazzu i popu wolę jednak więcej tego drugiego. W studyjnej wersji utworów Oli dostaję właśnie to: zwarte numery, w świetnych, pełnych aranżach, bardzo dobrze wyprodukowane i co najważniejsze – lekkie i bezpretensjonalne (na tyle, na ile bezpretensjonalny może być jazzujący pop). Na myśl przychodzą mi legendy – Sting czy nawet Peter Gabriel. Résumé (Take One) można umieścić na półce obok nagrań rzeczonych tuzów i nie będzie to całkiem nie na miejscu. W wersji na żywo dostałem jednak coś pomiędzy jam session (okej, doskonałym, ale co z tego?), a nieco pretensjonalnym spektaklem dla fanów jazzu po czterdziestce. Było trochę solówek, miłych i ciepłych żartów w przerwach między utworami, ale zniknęła zupełnie energia (tak, energia!) ze zwartych wersji studyjnych. A to przecież ci sami muzycy (nie licząc zastępcy na basie – na żywo zagrał Bartek Szetela, na płycie Robert Kubiszyn). Być może nie należy tego odbierać jako zarzut, wszakże czegóż innego można było spodziewać się po do cna jazzowym PiecArcie – show na miare Growing Up Tour czy występu z Orange Warsaw Festival? Jednak w moim subiektywnym odczuciu kameralność zaszkodziła – rozpierzchł się pop, pozostał jazz. Przy czym mowa tu o nastroju – teatralnym i nieco pretensjonalnym – niekoniecznie o zawartości muzycznej.

IMG_2164.JPGAle dość o muzykach. Zbliżamy się do końca, a do tej pory nie wspomniałem o głosie Oli, a jest to, było nie było, projekt sygnowany jej nazwiskiem. Powiem tyle: osiemnastego września słyszałem na swoje głuche, rockowe ucho jeden z lepszych warsztatów, jakie kiedykolwiek miałem okazję usłyszeć. Jestem pod wrażeniem. Nawet jeśli warsztat nie jest tym, co stawiam najwyżej w swoim prywatnym rankingu priorytetów muzycznych.

I myślę, że dokładnie w tym momencie skończę recenzję tego koncertu.

Zachęcam gorąco do odwiedzenia strony Oli – www.olabienkowska.com – do zakupu płyty, do wrzucenia jej w odtwarzacz i do rozpłynięcia się w delikatnych, ale niepozbawionych charakteru dźwiękach. Do zapalenia świec, wypicia kieliszka wina, relaksu, samemu bądź w parze. Bo to dobra, zwarta a subtelna płyta jest.

Koncert osiemnastego września był dla mnie zupełnie innym doznaniem.

GALERIA FOTO Z KONCERTU