Fajnie wybrać się czasem na koncert na stadionie czy w dużej hali. Kilka tysięcy ludzi bawi się przy muzyce ulubionego wykonawcy, a szaleństwo rośnie wprost proporcjonalnie do poziomu decybeli. Nie ma też nic złego w pójściu na występ w pubie czy muzycznym klubie. Jest się bliżej artysty, można więcej zobaczyć, usłyszeć i przeżyć. A jeszcze bliżej jest się, gdy koncert odbywa się w mieszkaniu. A tym właśnie jest FLU Grypa Twórcza. A raczej nim było, zanim przerobiono je na pracownię artystyczną. To właśnie tam 23 marca zagrał zespół Fren. Kwartet dał światu jedną z pierwszych okazji do usłyszenia swojego dorobku na żywo.
Dobór miejsca nie był raczej dziełem przypadku. Oczywistym jest, że wszelkie imprezy i wydarzenia organizowane w lokalu mieszkalnym mają charakter kameralny. Jednak określenie tego występu właśnie tym przymiotnikiem to spore niedopowiedzenie. Koncert był wręcz intymny; zgaszone światła, dym zasłaniający siedzących na podłodze współodbiorców i przede wszystkim muzyka. Progresywne, rozbudowane melodie otulały zgromadzonych, tworząc wokół nich coś na kształt brzmieniowego, zmiennokształtnego kokonu.
Fren tworzy muzykę nie do słuchania, a bardziej do przeżywania, uczestniczenia w niej. Całość jest stricte instrumentalna; nie ma miejsca nawet na chórki czy melorecytację, bo mogłyby odwrócić uwagę od dźwięków. A te powstają w niesamowitej harmonii. Można mieć wrażenie, że na scenie zespół staje się jednym organizmem, ściśle kontrolowanym przez ośrodek władzy, którego nie sposób wskazać. Żaden instrument nie dominuje; ba, ciężko nawet mówić, że perkusja i bas tworzą sekcję rytmiczną. W obdarzonym roboczym tytułem utworze Jazzy czy w Gorącej Linii Aleks i Andrew w jednym momencie mogą stanowić puls dla melodii, ale kilka sekund później ich wyważone brzmienie zmienia się w indywidualne popisy. Wtedy rolę serca mogą przejąć klawisze lub gitara, a całość absolutnie na tym nie traci.
Formacja dba o równomierne rozłożenie sił. We wspomnianej Gorącej Linii Michał może zagrać wysokie solo, ale w tym samym czasie Oskar już przygotowuje wejście klawiszy. Na rozbudowanych partiach klawiszy można wyczuć zmianę basu, który schodzi w nieco niższe rejony, by za moment zupełnie zaskoczyć inną tonacją. To wymaga stałej koncentracji odbiorcy, ale Fren tak naturalnie i tak umiejętnie konstruuje swoje kompozycje, że nie jest to nic trudnego. Jeszcze lepiej wypada to w kilkunastominutowym Jam 3, gdzie muzycy nie wahają się improwizować.
Mimo ciekawych partii solowych i regularnego przenoszenia środka ciężkości na kolejnych członków, Fren w mgnieniu oka potrafi wrócić do precyzyjnej jedności, gdzie na dobrą sprawę wszyscy są na pierwszym planie. Dobrym przykładem tego są agresywne breaki, którymi panowie mogą znienacka poczęstować niezależnie od utworu. Podobną jednomyślność słychać było w Hear Myth, zwłaszcza w gniewnym galopie w końcówce. I za chwilę znowu rozstanie; stonowany Pleonazm, gdzie każdy idzie własną ścieżką do tego samego celu.
Jedynym minusem jest to, że Fren nie występuję zbyt często. Warto więc być czujnym i śledzić wszelkie doniesienia z obozu zespołu, bo inaczej można po prostu przegapić okazję. Na szczęście niedawno grupa odbyła sesję w studio nagraniowym. Mam nadzieję, że premiera zarejestrowanych utworów nastąpi lada dzień.