Miłość i małżeństwo jest jak zespół i publika – nie możesz mieć jednego bez drugiego. Harmonia w zespole, kontakt z publicznością oraz pomysł na siebie to czynniki, które muszą wystąpić, żeby odnieść sukces. Kluczowym jest, żeby wszystko umiejętnie pożenić, tak jak Frank Sinatra w swoim kultowym Love And Marriage – instrumenty dęte, smyczki, w końcu wokal. Przy tym wcale nie szkodzi, że wokalistą jest wybitny Frank Sinatra. Geniusz wykonawców tworzących jego big band i tak mógł wybrzmieć w odpowiednim momencie, nie przyćmiewany przez gwiazdę. Jeżeli komuś słowo wstępu wydaje się być nie na temat, to już śpieszę z wyjaśnieniami, że to właśnie ta piosenka była swoistym obbligato – obowiązkowym podsumowaniem każdego dnia festiwalowego i wybrzmiewała tuż przed obwieszczeniem wyników.
Dlaczego publika i zespół nie mogą bez siebie istnieć? Takie jest założenie festiwalu Emergenza, albowiem to właśnie publiczność pełni charakter gremium jurorskiego. Ma to swoje plusy i minusy, czasem może być odbierane jako jawnie niesprawiedliwe, jest jednak pewnego rodzaju gwarantem, że startujące bandy zaproszą swoich znajomych. Wielkim plusem i oznaką klasy był fakt, że czasem sami członkowie zespołów głosowali na swoich konkurentów. Pomimo że taki sposób eliminacji może budzić kontrowersje, festiwal jest organizowany od 2012 roku i zawsze wyłoniony w ten sposób zwycięzca był naprawdę świetnym wyborem. Poza tym organizatorzy asekurują się nieco dzikimi kartami, które sami „rozdają” ostatniego dnia eliminacji.
Nasza krakowska scena muzyczna ma swoją specyfikę i mniej więcej wiedziałam, czego się spodziewać, aczkolwiek spotkało mnie kilka miłych niespodzianek. Cały festiwal miał dość równy poziom, chociaż ostatni dzień był największą petardą. Bardzo chciałabym pochylić się nad każdym zespołem, bo każdy na to zasługuje, ale to nie recenzja, a relacja, więc skupię się na najjaśniejszych, najjaskrawiej przeze mnie zapamiętanych punktach. Wybaczcie mi przy tym, kochane zespoły, podobną niesprawiedliwość i nazwijmy to nieco bezpieczniej – subiektywizm.
Piątek zaczął się od metalowego grania. Nie było to dla mnie wielkim zaskoczeniem, wszak Kraków to miasto gitarowym graniem i gęstym smogiem spływające. Jako pierwszy pojawił się kolektyw Line of Death. Mimo faktu, że deklarują wspólne muzykowanie od zaledwie dwóch miesięcy, byli naprawdę zgrani i przyjemnie się na nich patrzyło i słuchało. Dla mnie najmocniejszym punktem były klawisze, które skutecznie urozmaicały gitarowe granie i, dość typowy dla tego rodzaju muzyki, wokal.
Wartym wspomnienia jest również kolektyw White Out. Według mnie to jeden z najciekawszych punktów Emergenzy. Nieszablonowe podejście do muzyki sprawiło, że będę bacznie przyglądać się im dalszym poczynaniom. Jednak tak jak niesforny przedszkolak szarpie swoją sympatię za warkocze, tak i ja jestem bardziej krytyczna wobec czegoś, co mi się podoba. Ogromnie dawał mi się we znaki brak perkusisty. Zastąpienie go automatem perkusyjnym psuło cały klimat muzyczny zespołu. Mam nadzieję, że istnieje szansa, aby żywa perkusja pojawiła się w przyszłości. Niezaprzeczalnie, duet ten rokuje bardzo dobrze.
Po tym nieco lirycznym graniu na scenę wkroczyła istna petarda: Red Wipers. Niemalże roznieśli piwnicę w Alchemii genialną energią całego zespołu i prawdziwą radością koncertowania. Z pewnością ich mocną stroną jest świadomość sceniczna frontmana i jego śmiała zabawa wokalem. Poza tym bardzo fajna sekcja rytmiczna, która zachęcała do dzikich podrygów. Zdecydowanie największym minusem ich występu była niezbyt liczna publika, więc nie było szans na awans.
The Trees to kolejna kapela, która zasługuje na uwagę. Progresywny rock z ciekawym pomysłem na siebie. Kupili mnie już od pierwszego numeru, głównie za sprawą linii basowej, ale również dopracowane klawisze i wokal stanowią ich atuty.
Niespodziewanie przyszedł czas na kapelę pirate metalową. Thatch to zespół, który zapewne niejedną beczkę rumu wypił, a nawet przeprowadził parę abordaży. Chłopaki grają stare i sprawdzone szanty w mrocznej oprawie gitarowej. Oczywiście nie było zatem siły, która powstrzymałaby publiczność od pójścia w pogo.
Mimo wyraźnej dominacji płci męskiej na scenie klubu Alchemia, w końcu przyszedł czas na damski wokal i pojawił się kolektyw Intoday. Poza tym, że pierwszy kobiecy, to także głos najlepiej wyszkolony ze wszystkich dotychczas prezentujących się podczas Emergenzy. Oczywiście repertuar też zmienił się na nieco bardziej kobiecy, a ciężkie gitarowe brzmienie zastąpiło bluesowe granie okraszone dźwiękiem skrzypiec.
Był to zaledwie pierwszy dzień festiwalowych zmagań, a zostaliśmy poczęstowani tak różnorodnym repertuarem. Niezmiernie cieszy mnie fakt, że równie zróżnicowana była wyłoniona pod koniec zwycięska czwórka: Thatch, Intoday, Killsorrow oraz The Trees.
Drugi dzień Emergenzy zaczynamy od damskiego wokalu i tutaj prawdziwa petarda – zespół Kiwi. Obrałam to jaki dobry zwiastun dalszych muzycznych potyczek, ponieważ kolektyw zaserwował nam zupełnie nową jakość. Zespół jest odrobinę rockowy, troszkę funkowy, pełnymi garściami czerpiąc z muzyki popularnej lat 80. i 90. Mi osobiście kojarzyli się nieco z grupą Daft Punk, ale Kiwi nie bało się lawirować i bawić stylem, aby finalnie zagrać cover Moniki Brodki – Granda, który był na bardzo wysokim poziomie, zarówno wokalnie, jak i instrumentalnie.
Oczywiście przyszedł też czas na mocniejsze granie. W tym również na cześć boga ognia – Swaroga. Na scenie pojawił się zainspirowany słowiańską mitologią Forbidden Omen. Zawsze twierdziłam, że jeżeli zespół ma swoich słuchaczy i jest w stanie poruszyć (w tym przypadku bardziej: rozruszać) publikę, to dobrze robi swoją robotę, a Forbidden Omen sprawdził się w tym wprost znakomicie.
Aby żyć w zgodzie z porzekadłem: dla każdego coś dobrego, na scenie pojawił się kolejny, odmienny gatunkowo zespół. Tie My Tie przebojem wdarł się na scenę i do końca swojego występu utrzymał atencję publiki. Ogromnym atutem krawaciarzy jest wszechstronny wokalista, który w każdym numerze brzmiał odrobinę inaczej. W balladzie Psycho czarował teatralnością, w szybszych, hardrockowych utworach śpiewał zaś z charyzmą godną Bruce’a Dickinsona. Zespół z ogromnym potencjałem.
Sobotnie koncertowanie podsumowało Dinosaurs Are Dead. Moim zdaniem to jeden z najlepszych zespołów biorących udział w festiwalu. Mimo tego, że wystąpił na samym końcu, publiczność bawiła się przednio. Należy pochwalić ich za bardzo dobre zgranie na scenie, uśmiech i niezwykle pozytywną energię. Solidne, gitarowe granie, dopracowana sekcja rytmiczna i świetny, męski wokal sprawiał, że żałowało się, iż zespół ma tylko pół godziny na zaprezentowanie swoich możliwości.
Szczęśliwie, tego dnia również zatriumfowała różnorodność. Najwięcej głosów zebrali: Novva, Forbidden Omen, Tie My Tie oraz Dinosaurs Are Dead.
Ostatni dzień rozpoczął się bardzo kameralnie zarówno ze względu na liczbę publiczności, jak i okrojoną liczbę kapel (sześć, zamiast ośmiu). Wspólną zabawę rozpoczęliśmy od klimatycznego metalu symfonicznego wykonywanego przez zespół Shadowscape. Znowu mieliśmy przyjemność posłuchać mocnego żeńskiego wokalu i solidnego, gitarowego grania. Jedyne, co nieco przeszkadzało w odbiorze ich repertuaru, to dojmujący brak perkusisty. Moim zdaniem samotnie stojąca perkusja to najsmutniejszy widok na świecie.
Kolejny zespół za punkt honoru obrał sobie rozruszanie publiki. Jako drudzy pojawili się dzikusi z Backstage Pass i rozpoczęli rockandrollową krucjatę. Ze względu na, co tu dużo mówić, swego rodzaju stypę panującą wśród publiczności, wokalista starał się rozkręcić imprezę. Nie mogło się zatem obyć bez opuszczenia sceny i porywania dziewczyn do tańca oraz prób zarządzania tłumem. Widać było od razu, że ekipa bardzo dobrze się rozumie, wszyscy na scenie wykazywali podobną energię i radość z grania. Z pewnością następne zespoły mogły być im wdzięczne za rozruszanie publiczności.
Po tym karkołomnym występie było już coraz lepiej, a absolutnym fenomenem okazał się kolektyw Synthetic Blast. Pierwsze, co rzuciło się w oczy, to przemyślany, drapieżny wizerunek sceniczny. Niezaprzeczalnie ich mocną stroną jest rewelacyjny wokalista. Bardzo świadomie różnicował swój wokal, świetnie sprawując się zarówno w growlu, jak i screamo, ale także używając „zwykłej” techniki śpiewu. Dzięki temu kompozycje na pewno zyskały na jakości. Pomimo widocznej inspiracji Rammsteinem, grali z niezwykłym powiewem świeżości oraz własnym pomysłem na muzykę. Z niemieckim zespołem mógł się nieco kojarzyć wokalista, zarówno dzięki swojemu wizerunkowi, jak i drobnemu elementowi pirotechnicznemu, jakim był zimny ogień dzierżony przezeń podczas wykonywania jednego z utworów.
Następnym wartym wyróżnienia zespołem jest No Progress. Nie tylko ze względu na damski, i po raz kolejny bardzo dobrze wyszkolony, głos. Co prawda, wokalistka stwierdziła, że nie potrafi być liderką swojej grupy, ale zupełnie się z nią nie zgadzam. Bycie „frontem” wcale nie musi polegać na żywiołowym, dzikim zachowaniu na scenie. Wystarczy, że przykuwa wzrok swoją charyzmą i rewelacyjnym wokalem. Mnie kupiła nie tylko swoim głosem, ale również sporą dawką poczucia humoru i dystansu. Prawdziwą bombę No Progress odpalił na końcu swojego mini koncertu: cover The Pretty Reckless – Hit Me Like A Man. Dzięki temu wykonaniu cały zespół pokazał się z dynamicznej, drapieżnej strony.
Na samym końcu eliminacji przyszło się zaprezentować grupie Venture. Jak dla mnie to trochę takie glam rockowe AC/DC, czyli czerpanie garściami z najlepszej klasy rockowego grania z lat 70. i 80., ale wizerunkiem całego zespołu oraz wysokim wokalem frontmana kojarzącym mi się nieco z zespołem The Darkness. To połączenie bardzo dobrze się prezentowało, więc publiczność świetnie reagowała na energię płynącą ze sceny.
Tym razem również wyłoniono cztery zespoły, które nadal będą brały udział w konkursie: Backstage Pass, Syntetic Blast, No Progress oraz Venture. Jak wspominałam wcześniej, organizatorzy postanowili w ostatni dzień rozdać dwie dzikie karty. Ich zdaniem na wyróżnienie zasłużył zespół Line of Dead oraz Kiwi. Co prawda, bardzo liczyłam na przepuszczenie Red Wipers, ale muszę przyznać, że zespoły, które zostały wybrane, również zasłużyły na awans.
Mam nadzieję, że te formacje, które odpadły, będą nadal koncertować, bo chętnie bym ich jeszcze zobaczyła na scenie. Niestety, w kilku kapelach zapowiadają się zmiany obsadowe, bo co rusz ktoś informował o swoim odejściu. Mam nadzieję, że ten ostatni koncert, w ramach Emergenzy, będzie dla nich wartą zapamiętania, wartościową przygodą i doświadczeniem. Mi jedynie pozostaje podziękować wszystkim biorącym udział w eliminacjach zespołom oraz organizatorom za świetną zabawę. Po raz kolejny muszę stwierdzić, że w Krakowie mamy naprawdę zdolnych muzyków i warto ich wspierać chodzeniem na koncerty. Z naszą złotą czternastką spotkamy się już wiosną, ponownie w klubie Alchemia. Do zobaczenia!
Monika Duda
tutaj znajdziesz więcej zdjęć z koncertu.