„Chodź na Killswitch Engage, kurwa”, zagadnął Bolesław Kędzierzawy. Zmurszałem w zadumie. Było coś kiedyś na MTV, jakaś zła serenada czy coś. Groźna zwrotka, ładny refren. Jakkolwiek Warszawa nauczyła mnie pilnego strzeżenia kryteriów własnych, tak dekada w Krakowie zrobiła swoje i darowanemu metalkorowi nie zwykłem zaglądać w zakrwawioną paszczękę.

Do Kwadratu dotarłem z opóźnieniem, który szczęśliwie pozwolił mi na uniknięcie trzech saportów. Nie mam naturalnie nic przeciw saportom, sam często nim bywam, aczkolwiek liczba trzech stanowi trzykrotne przekroczenie mojej rezystancji. Bolesław Kędzierzawy był już porządnie nagrzany, podobnie jak Stanisław Wokulski i niestabilny w swej postawie Jan Heweliusz, którego napotkałem w bezpośrednim sąsiedztwie baru. „He, he, ale zjebałeś, saporty były zajebiste!”, rzekł Bolesław Kędzierzawy i zaciągnął się szlugiem. „Jednym zjebała się perkusja i zagrali tylko jeden numer”. Stanisław Wokulski potrząsnął tylko głową na potwierdzenie tych słów, posyłając mi spojrzenie, które zwyczajowo posyła samcowi inny, rozczarowany jego postawą samiec.

Przez ocean załogantów z warkoczami na brodach, ćwiekami w oczach i glanami w sercach dopchaliśmy się do sali koncertowej. Amerykańska lokomotywa ruszyła i to wcale nie ociężale i ospale, jak u Tuwima. Obywatele stanu Massachusetts jęli mielić nowohucką scenę ochoczo, jurnie i sprawnie. Sound pozostawiał sporo do życzenia, ale nie nastawiałem się na tym polu na spektakularne zwycięstwo; miast tego skierowałem swą uwagę na szczegółowo wystylizowanego artystę wokalistę, sadzącego pajacyki artystę gitarzystę, niezwykle przeżywającego refreny własnych piosenek artystę basistę i nagle dotarło do mnie, że kompletnie tego precyzyjnie wyreżyserowanego spektaklu nie kupuję.

„Are you ready to get drunk tonight?”, zagadnął w przerwie na strojenie artysta gitarzysta, na co sala udzieliła chóralnej odpowiedzi twierdzącej. „I like drinking”, kontynuował artysta gitarzysta z butelką browara w łapie, jakby dla wzmocnienia diagnozy. „I’m Polish too!”. Klub ponownie zatrząsł się w entuzjazmie, a ja złapałem się na tym, że z matczynym niepokojem obserwuję, czy rzeczona butelka nie wyląduje za chwilę na wzmacniaczu, uchylając wrót potencjalnemu dramatowi. Rozejrzałem się. Bolesław Kędzierzawy ochoczo darł ryja, Jan Heweliusz przepadł gdzieś; pewnie się przewrócił. „Are you ready to get even drunkier?”. Duch mój, sceptycznie zawieszony pod sufitem, obserwował tę szopkę z pewnej odległości, pomimo faktu, że w rzeczywistości stałem tam, na dole, pomiędzy wytatuowanym wikingiem a niewytatuowanym Bolesławem Kędzierzawym, spędzając kolejny wieczór swojego życia na systematycznej utracie słuchu.

Gdzie przebiega, o ile gdziekolwiek, granica show? Zadałem sobie to pytanie w zaciszu wiozącego mnie do domu Ubera, złożywszy uprzednio mamroczące prochy Jana Heweliusza w osobnym, skierowanym na północ powozie. Pieczołowicie wypindrzony wokalista. Jego irokez, czujnie rozłożone pośród czarnej kamizelki białe akcenty. Youngowy fitness gitarzysty. Małomiasteczkowe zagajenia. Och, i piąstkowanie refrenów, oczywiście. Wszyscy to robimy: gdy artysta wokalista śpiewa szczególnie bliski nam fragment tekstu, unosimy jurnie włochate łapska w górę na znak – no właśnie, czego? Wspólnoty duchowej? Zgody z tezą? Braterstwa potu? Połowę koncertu The Cure na warszawskim Torwarze spędziłem piąstkując refreny, bridże, zwrotki i międzyzwrocia, co jakoś nie zaprzątało wtedy mojej głowy. Tego kwadratowego wieczora jednak miałem w sobie mało juwenaliów, a dużo starczego zjełczenia.

„Bo ty, kurwa, za dużo myślisz”, oskarżył mnie godzinę wcześniej, czkając, Jan Heweliusz pośród nowohuckich traw. „Ja się po prostu dobrze bawię”. W zadumie pociągnąłem łyk Desperadosa bez tauryny. Nie wiem, czy myślę za dużo, ale, choćby była to prawda, nie jestem w stanie w czarodziejski sposób nagle myśleć mniej. Równocześnie, ponieważ nie jest to element wystudiowanej pozy własnej, trudno jest odbić to we mnie jako zarzut. Nie taki był zresztą cel Jana Heweliusza; podzielił się on jedynie swoją refleksją na temat mojej refleksji. Samce w wieku produkcyjnym nie powinny prawdopodobnie w środku nocy reflektować nad refleksjami.

Koncertowe rytuały zawsze budziły moje zażenowanie. To, co bracia muzycy łaskawi są nazywać „show”, jawi mi się bezdenną kopalnią kołtuństwa i mentalnego kompostu. Nie ruszam się na scenie, nie trzepię łbem, nie podskakuję, nie mam nic do powiedzenia pomiędzy numerami i nie jestem z tego dumny, bo sam zanudziłbym się na wiór na własnym koncercie. Tę kontrowersyjną przestrzeń wypełnia z impetem Bolesław Kędzierzawy, pozwalając mi na pogrążenie się w scenicznym introwertyzmie, opacznie tu i ówdzie interpretowanym jako skupienie. „Pan jest skoncentrowany jak mnich buddyjski”, zagaiła pewnego razu szefowa jednego z klubów na krakowskim Kazimierzu – a ja po prostu nie miałem nic do powiedzenia.

Pijacki esemes pomknął niezwłocznie do śpiącego w sąsiednim powiecie Daario Naharisa, kompletnie nieświadomego rozgrywającego się pośród nocy dramatu. „Nie jestem takim marudą, jak ty”, odpisał dwa dni później. Ajfon wykrzywił się szyderczo. Słońce zaszło, kwiaty na wielickiej łące zwiędły. Zasunąłem rolety, podciąłem sobie żyły i puściłem Killswitch Engage, pozwalając wybrzmieć swojej bezwartościowej egzystencji niczym ostatniej serenadzie o groźnej zwrotce i ładnym refrenie, w której, tak naprawdę, ani zwrotka nie była groźna, ani refren ładny.