Brain Architect – DAGS

Dwie największe zalety zespołu Brain Architect? Po pierwsze, nie śpiewa w nim afektowana walkiria w czarnych szmatach. Po drugie, żaden z czterech muzyków nie gra na klawiszach. No i skrzypiec nie ma – o, to już trzecia. Dobra, żartowałem, wcale nie jest aż tak źle. Przesłuchanie ich debiutanckiej EP-ki zatytułowanej DAGS wprawiło mnie jednak w pewną konfuzję. Jako że krakowski zespół opisuje swoją twórczość hasłami takimi, jak „metal”, „progresja” i „rock strukturalny”, spodziewałem się grania ciężkiego, ostrego, precyzyjnego jak skalpel i skomplikowanego rytmicznie. A tu nic z tych rzeczy.

Pierwszy numer, After, zaczyna się i kończy odgłosami burzy. Mógłbym kpić, ale przecież w tekście też jest coś o burzy. Przynajmniej nie ma syren ani dzwonu. Przewodni motyw dałoby się nazwać Sabbathowym, gdyby nie został wykonany bez energii, ognia i ciężaru. Przecież nie można grać muzyki bądź co bądź metalowej z entuzjazmem godnym lo-fi indie rocka…

Po tym średnio obiecującym początku robi się jednak lepiej. Pozostałe trzy numery – łagodny i nostalgiczny Don’t, takiż Speechless oraz bardziej dynamiczny Ghastly Garden – dość wyraźnie nawiązują do twórczości Perfect Circle. Muzycznie i wokalnie. Barwa głosu i sposób ekspresji Marcina Potońca od razu kojarzą się z Maynardem Jamesem Keenanem, nawet jeśli trochę brakuje mu technicznego szlifu, który w tego rodzaju śpiewie jest rzeczą niezbędną. Ale, na bramy Asgaardu, po cholerę ten growl? Niczym ryknięcie pękniętego tłumika wchodzi to coś niespodziewanie w pierwszym i ostatnim numerze, wieśniacko psując dobry skądinąd nastrój słuchacza. Nie, nie i jeszcze raz nie. Marcin, ogarnij się!

Muzycznie najlepsze jest Speechless, przede wszystkim z powodu ładnych melodii i riffów a’la John Frusciante z okresu 1999-2002. Utwory mają jednak i słabe strony. Kilka nudnych, czasem rzewnych, czasem „progresywnych” solówek gitarowych aż prosi się o potraktowanie nożyczkami. W paru miejscach rozjeżdża się aranżacja, zaś po ciekawych i przemyślanych fragmentach wchodzą części dużo słabsze i grane trochę „na siłę”. No i dlaczego numery trwają aż 6-7 minut? Za mało się w nich dzieje, żeby na tak długi czas zdolne były przykuć uwagę słuchacza. Ciach, ciach – nożyczki.

Plusy: szlachetne inspiracje, fajny Maynardowy wokal, ucho do ładnych melodii. Minusy: niedopracowane aranże, za mało precyzyjne – jak na ten gatunek muzyki – wykonawstwo, za bardzo garażowe i oklapłe brzmienie. Numery za długie. Ale za to: słychać potencjał, a kapela nie jest obarczona żadnym muzycznym grzechem pierworodnym w stylu miauczącego lidera albo uwielbiających muzyczny onanizm instrumentalistów, więc niedociągnięcia da się zapewne wyeliminować. No to do roboty chłopaki i pokażcie światu, na co Was stać. Tylko – proszę – Marcin, już nie growluj…

Powyższy tekst wyraża subiektywny osąd autora i nie jest tożsamy z oficjalnym stosunkiem Krakowskiej Sceny Muzycznej do komentowanego materiału.

zapraszamy na stronę zespołu