Straight Jack Cat – EP 2

Szanowny Czytelniku! Jeśli (1) orientujesz się, trawestacją jakiego dzieła jest tytuł recenzji, oraz (2) przeczuwasz jego subtelnie aluzyjne związki z ocenianym tu krążkiem, otrzymujesz plus dziesięć do seksapilu (wszak największym organem erotycznym jest mózg, nawet jeśli anatomia śp. Johna C. Holmesa sugerowała coś zupełnie innego). Jeśli nie, to jedynkę musisz per aspera ad astra wyguglać, dwójka zaś zostanie Ci obszernie i przystępnie wyłożona.

Oto Straight Jack Cat. Zespół hipsterski w każdym calu obcisłych kalesonów i imponujących loków wokalisty. Zespół mający przewrotną i łamiącą język nazwę, a także szpanerskie logo z brzydkim kotem. Zespół, który wykonywaną przez siebie muzykę opisuje hasłem fluffy rock, drażniącym zmysły niczym kajdanki z różowym futerkiem. Zespół, który swoim kolejnym mini-albumom nie nadaje jakichś tam tytułów. On je numeruje – jak Led Zeppelin. Zespół, który bezlitośnie rządzi w telewizyjnym show tylko po to, aby z nonszalancją go nie wygrać. Wygrywa za to kilka innych – mniej obciachowych – konkursów. Wspiera ten zespół nie tylko wąsacz od krzyczącej herbaty (to akurat nie jest wina SJC – shit happens), ale także cudowny Kabaret Hrabi, który porównuje muzykę chłopaków do Mars Volty (pp. Kołaczkowska i Kamys słyszeli chyba jakąś inną Mars Voltę niż ja, ale to szczegół). Fani ekscytują się, że Koty brzmią jak zespół z Ameryki, że potrafią przypierniczyć, mają pazur, wieją świeżością, powalają energią i w ogóle są super. Jak to fani – ale w odróżnieniu od większości młodych zespołów, SJC mogą się pochwalić tym, że MAJĄ fanów, i to licznych. Byłabyż zatem możliwa prawdziwa kariera, nowy cud nad Wisłą? Z całego serca życzę Kotom sukcesu. Niech rozpieprzą system. Na pohybel Perfekcyjnej Budce Kombii Panku i innym orkom, które bez wstydu podszywając się pod muzykę rockową demolują poczucie estetyki polskiej publiczności. W zmaganiach z hordami starych goblinów cennym atutem będzie modny wizerunek, ale ten można kupić w każdym sklepie z hipsterskim wyposażeniem. Czy Koty dysponują jednak wysokokalibrową amunicją muzyczną? Armata czy pukawka: oto jest pytanie.

Na pierwszej EP-ce z 2013 r. (One) SJC próbowali być dużo mniej psychodelicznym, a za to bardziej seksownym Statkiem kosmicznym Ścianka. O ile jednak Maciej Cieślak i kompania wylądowali na Ziemi jako dojrzała, samoświadoma i perfekcyjnie zgrana maszyna zniszczenia, Marek Palka & s-ka wpadli na imprezę niczym hałaśliwa paczka lekko naprutych uczestników wieczoru kawalerskiego. Grupa obiecująca na tle wszechmizerii polskiego gówna, ale dopiero wybierająca się we własną muzyczną podróż i poszukująca swej tożsamości.

Na jakim etapie są Koty teraz? Wydany przed kilkoma miesiącami mini-album EP2 zbiera świetne recenzje; w plebiscycie Krakowskiej Sceny Muzycznej został nawet przez słuchaczy wybrany płytą roku 2014. Składają się na to cudo cztery utwory. Trzynaście i ćwierć minuty muzycznej petardy? Laska sonicznego dynamitu wepchnięta w rectum radomskiego rocka? Rewolucja? Odpalam i sprawdzam.

Passing. Zaczyna prosta, dudniąca, zgrzytliwa, przesterowana sekcja. Jest garaż, jest czad. Włącza się wysoki, krzykliwy wokal. Chwilę później gitara powtarza wyśpiewaną przez Marka Palkę melodię. Dwa razy. Następnie transowy, świdrujący pasażyk na klawiszu, a na nim punkowy, szybki refren klimatem jako-tako nawiązujący do nieodżałowanych At the Drive-In. Powrót na zwrotkę: znów miauczący wokal na tle rzężącego basu. Po chwili wchodzą proste bębny. Dołącza rytmiczna zagrywka gitarowa. Znów refren, czyli świdrujący klawisz i ATDI. Krótkie przejście zbudowane z grzmiącego werbla i gitarowych sprzęgów. Urocze zwolnienie złożone z powtarzających się trzech dźwięków gitary. I jeszcze raz refren. Koniec.

Jennifer. Zwrotka zbudowana z kolejno nawarstwiających się elementów: pojedyncze ciosy przesterowanego basu, po chwili oszczędne bębny, później wchodzi kozacki riff na nisko sfuzzowanej gitarze. Na to wrzucony zostaje wokal skandowany unisono z drugą, odpowiednio piskliwą gitarą. Od 01:02 zmulone garażowe napieprzanie na jednym dźwięku przełamane zgrzytliwą klawiszową zagrywką i seksownym sapaniem. Na chwilę wraca zwrotka, tym razem wszystkie instrumenty i wokal wchodzą naraz. Niecałe 2 minuty.

Even. Zwrotka: energiczny riff, przesterowany bas, śpiew. Przewija się dziarska melodyjka na drugiej gitarze. Żwawy, nabity dźwiękami refren, ale od pisków wokalisty zaczynają już boleć uszy. Prosty bridżyk z romantycznym pojękiwaniem. A teraz powtórka z rozrywki, czyli zwrotka i piskliwy refren. Na koniec krótkie solo gitarowe. Dwie minuty dziesięć sekund.

Leave. Melodyjny temat na basie. Szeptano-miauczący wokal. Seksowne liźnięcia gitarowe, a potem romantyczne pianinko. Potem drugi raz to samo. Przecież nie można zmarnować fajnego pomysłu, nie? Następnie erotyczna solóweczka z kaczuszką i na wysokości 2:30 – wyciszenie. Po trzech sekundach wchodzi gitarowy riff. A potem łupiący werbel, bas, klawisze, wokal i cała reszta, jak wcześniej. Gitarowe solo – nawet fajne. Numer powoli się uspokaja. Rzednące pianinko, gitarowe piski. Na końcu szmery i trzaski – nie zapominajmy, że to garaż, więc trzeba gitary i piece wyłączyć – ale tak, żeby wszyscy słyszeli.

[youtube_sc url=”https://www.youtube.com/watch?v=2GOK1C-RN3s”]

Po wiwisekcji czas na krótką analizę. Prostota jest w rokendrolu, jak wiadomo, cnotą, ale kompozycje SJC, choć wpadają w ucho, są schematyczne i przewidywalne. Składają się z kilku fajnych, mocno oklepanych patentów, które można kupić w każdym sklepie z fajnymi, mocno oklepanymi patentami. Elementy te sklejono nadto w raczej mechaniczny, pozbawiony fantazji i rokendrolowego szaleństwa sposób. W utworach dwuminutowych jeszcze się to broni – słuchacz nie ma czasu się znudzić – ale w tych dłuższych szybko zaczyna męczyć.

Teksty. Jak dobrze, że są po angielsku. Zgrabne rytmicznie wersy pulsują w trakcie słuchania i ułatwiają słuchaczowi podrygiwanie. Bo na głębię przekazu lirycznego nie należy u SJC liczyć. Taki Leave to wariacja na temat, który już 45 lat temu wprawiał w zakłopotanie odbiorców Baby, I’m gonna leave you Zeppelinów – tyle, że u Kotów zamiast parku jest stare i brudne miasto (Kraków?), a na okrasę dwa niedbale rzucone fucki. Dokładnie 23% tekstu zajmuje wyraz gonna (policzyłem). Gdyby natomiast pokusić się o polski przekład Jennifer, Marek Palka skandowałby coś takiego:

Patrzcie, to idzie Zosia / Co chyba ma nas w nosie
Patrzcie, to idzie Zosia / Co ma zwichrzone włosie
Patrzcie, to idzie Zosia / W oczętach rozpacz mając
Patrzcie, to idzie Zosia / Tajemny biały zając.

Nie zmyślam, jak Boga kocham. Teksty pozostałych dwóch utworów są chyba o miłości. Takiej trudnej, intensywnej i bolesnej: zaraz eksplodujęzjedz mnie na surowoboli mnie kręgosłuppragnę całować lotos Twoich stópnawet jeśli muszę Cię błagać, i tak zostałem nasycony, swingerko jedna. Izabela Łęcka byłaby zapewne wniebowzięta. Ja zdecydowanie wolę, jak o miłości fizycznej zawodzi młody Kiedis. Wiecie: Sir Psycho, Sir Psycho, yea! Jaka szkoda, że Stach Wokulski zamiast Mickiewicza nie miał walkmana z Blood Sugar Sex Magik…

Wokal. Przepraszam, ale muszę to napisać. Wiadomo, że to garażowy rokendrol, a nie Celine Dion czy Tool. Ale kiedy nie mając ku temu zdolności, próbuje się zabrzmieć jak Cedric Bixler-Zavala, wychodzi kocia muzyka. Co miauczy i utyka…

Realizacja dźwięku. Katastrofa… Surowa i prosta muzyka ma brzmieć surowo i oszczędnie, zwłaszcza że wykonawstwo jest na EP2 niechlujne, nawet jak na garażowe standardy. Jednak ktoś postanowił na siłę brzmienie „podrasować” – może po to, aby ukryć warsztatowe braki, może po to, żeby w radiu ładniej (głośniej) hulało. Ale nie wyszło. Panie realizatorze: kompresor to jest urządzenie do pompowania opon, a nie gitar, na miłość boską. Dostajemy na EP2 tak epicką loudness war, że Rick Rubin zaczyna się w jej świetle jawić jako koszerny pacyfista konsolety. Zero dynamiki, wszystko głośne, ciasno upakowane i wywalone na przód. Z basu dałoby się spokojnie wyciąć trochę niskiego środka, może by tak w piersiach nie zatykało. Wypadałoby też przyciszyć sekcję, żeby wiodącym instrumentem nie był werbel, a stopa raz na jakiś czas wychynęła z mułu na dole. Nie zaszkodziłoby trochę przestrzeni w panoramie stereo. Po co taka bułowata ściana dźwięku? Połowy smaczków należy się domyślać, bo zwyczajnie ich pod tym szlamem nie słychać. O ile na komputerze da się EP2 w postaci empetrójkowej słuchać, o tyle już średniej klasy sprzęt stereo bezlitośnie obnaża realizacyjną nędzę krążka. Zaś na słuchawkach brzmienie EP2 staje się absolutnie nie do zniesienia…

Pewien internauta tak podsumował SJC: „Na żywo bardzo fajna, energiczna kapela jednak odsłuch domowy (…) to już inna sprawa, niestety mimo rockowego zacięcia słuchanie tych kilku utworów to męczarnia”. I tu jest kot pogrzebany. Przeniesienie autentycznej garażowej energii live na płytę nie wystarczy do sukcesu. Wszak na żywo nie przeszkadza brak precyzji w graniu tego rodzaju muzyki – zazwyczaj tylko zespół wie, gdzie kaleczy. Publiczność na koncercie wokalu i tak prawie nie słyszy, a tekstów nikt nie rozumie – poza tym chłopaki fajnie wyglądają. Jednak pozbawiona efektownej wizualnej oprawy i zaserwowana bez emocji płynących z udziału w żywiołowym koncercie muzyka SJC okazuje się – nie dość, że niedoskonale zagrana i słabo wyprodukowana, to w dodatku mało odkrywcza i nużąca. Nawet jeśli EP2 trwa tylko trzynaście minut z sekundami.

Koty są fajną kapelą, ale do pobicia Wiedźmina z Perfectu i zawojowania sceny muzycznej będą potrzebować armaty znacznie większego kalibru niż hałaśliwa pukawka, którą wymachują na EP2. Być może mający ujrzeć światło dzienne w marcu EP3, a zwłaszcza anonsowany na jesień tego roku longplay okażą się bronią masowego rażenia? Tylko, chłopaki, przyłóżcie się do instrumentów, posiedźcie nad songwritingiem i – na bogów Walhalli – powierzcie realizację dźwięku kompetentnym fachowcom.

Wuj Albert

Powyższy tekst wyraża subiektywny osąd autora i nie jest tożsamy z oficjalnym stosunkiem Krakowskiej Sceny Muzycznej do komentowanego materiału.

zapraszamy na fanpage zespołu.