To, co napiszę poniżej, nie jest zbyt mile widziane w dość hermetycznym środowisku muzycznym Krakowa. Rzadko bowiem ktoś z aktywnych muzyków krakowskich potrafi jebnąć szczerym tekstem na temat innego krakowskiego muzyka. Nie wypada? Potem ktoś napisze coś źle o mnie? Dostanę w ryj? Nie wypada sympatyzować z kimś, kogo nikt nie lubi, lub odwrotnie? Nie wiem czemu tak jest. Może dlatego, że jak to mawiają, w swoim ogródku się nie sra. Wyszedłem jednak z założenia, że kupa może być nawozem, a jak wiadomo, nawóz użyźnia glebę, która potem wydaje plon obfitszy. I tym oto biblijnym tonem zapraszam Was do mojej niezależnej recenzji ostatniego wydawnictwa Cinemon Perfect Ocean.

Zazwyczaj bardzo rzadko słucham więcej niż trzech minut jakiejś rodzimej muzy zespołów amatorskich, bez kontraktu, garażowych, naturszczyków itd. Większość z tego, z czym spotykam się w okolicy, to dramat, katastrofa, brit-pop, indie rock, popelina, cienizna lub stylistyka, której zwyczajnie nie łykam. Co gorsza, mój poziom sceptycyzmu muzycznego podniósł się mocno po tym, jak sam zacząłem grać, komponować, występować na scenie. Zwracam po prostu uwagę na rzeczy, które kiedyś nie miały znaczenia dla mnie jako słuchacza. W tej chwili muzyka dla mnie to nie tylko melodia i słowa tworzące pewną nieujarzmioną energię. W tej chwili to znacznie więcej. To warsztat, kompozycja, wizerunek, muzycy, koncerty, kontakt z publicznością, sposób promocji, albumy, jakość nagrania, instrumenty, brzmienie – milion rzeczy. Dlatego właśnie większość amatorskich numerów, które dobiegają do moich małżowin, jest niesłuchalna lub słaba w moim odczuciu.

IMG_7498

Cinemon – moje pierwsze odczucia związane z tą kapelą były takie, że to kapela Michała Wójcika – ojca dyrektora założyciela Krakowskiej Sceny Muzycznej, która zamiast być platformą promocyjną krakowskich bandów, była platformą do promocji Wójcika i jego projektów. Zanim w ogóle usłyszałem jakieś ich numery, oblał mnie ten śluz autopromocji. Wszędzie ten Wójcik i Wójcik. Do wyrzygania. I gdzieś w głowie zakodowałem sobie dystans do Cinemona.

Ten dystans zaczął się jednak szybko skracać, kiedy zacząłem sam grzebać w muzyce i tym specyficznym muzycznym światku. Posłuchałem Michała w różnych projektach, na różnych koncertach. Zawsze kawał rock’n’rolla. Tak jak lubię. Brudno. Nie za ostro. Do tego miałem przyjemność poznać Kubę Pałkę i posłuchać tego, co on wyprawia na garach. W tym wszystkim siedzi jeszcze człowiek-zagadka, czyli bosy Kuba Tracz o twarzy dziecka. Nagle nie wiadomo jak i gdzie chłopaki wygrywają Antyfest i grają na Sonisphere! Jeżdżą, koncertują, grają, nagrywają… I od tego czasu Cinemon w moich oczach przestał być tylko samomasturbującym się promocją własnych projektów Michałem Wójcikiem. Stał się nieźle zorganizowaną maszyną do robienia muzyki.

IMG_7365

Właśnie! Muzyka… Siłą rzeczy porównywałem ich muzykę do power trio w stylu The Toobes. Jakiś taki brudny rock’n’roll. Słyszałem kilka ich kawałków, ale wszystkie wydawały mi się identyczne. Nie odróżniałem początku jednego numeru od końca poprzedniego. Miałem wrażenie, że w kółko słucham tego samego… Utrzymane w jednym tempie i bicie koncertowe kawałki pod tupanie nóżką. Z wielką jednak ciekawością przyjąłem wieści, że chłopaki własnym sumptem nagrali, zmiksowali, zrealizowali i wydali płytę. Zamówiłem ją w pre-orderze z opcją tańszego biletu na premierowy koncert w krakowskiej Alchemii.

Poszedłem na koncert po ciężkim dniu pracy – kto wymyśla koncerty w środy? Ale data nie była przypadkowa – już zawsze 11.12.13 będzie się kojarzyć z tym wydarzeniem komuś, kto był na tej sztuce. Spóźniony, wpadłem dosłownie 5 minut przed wyjściem na scenę Cine. Głowę miałem jeszcze ciągle daleko, a moje myśli krążyły wokół spraw załatwionych i do załatwienia. I wtedy Michał coś tam zaczął majstrować przy swoich wiosłach, a z głośnika lekko „ulało” się trochę dźwięków, które były preludium do oceanicznej powodzi, która miała nadejść.

Powiem krótko – koncert był świetny. Co prawda było czuć, że ta sytuacja – premiera, znajomi pod sceną, dużo ludzi, cała ta otoczka koncertowa – lekko spięła chłopaków i nawet Michał, który zazwyczaj na pełnym luzie pierdoli od rzeczy do mikrofonu, tym razem przełykał ślinę i nie wiedział zbytnio, co mówić. Trema. Werwę odzyskał chyba dopiero wtedy, gdy grzecznie poprosiłem w połowie koncertu, żeby zagrali coś Dżemu i otrzymałem szybką, ciętą ripostę ze sceny: „Spierdalaj”. I już było lepiej 🙂

IMG_7393

Brzmienie chłopaków jest mięsiste i pełne. Brudne – takie jak uwielbiam, bo przypomina mi o Zeppelinach i Hendrixie. We trzech potrafią zrobić ścianę dźwięku. Uzupełniają się. Wiedzą, jak zrobić rock’n’rolla we trzech na scenie. Ich numery na koncertach brzmią świetnie i świetnie bujają. To za sprawą Kuby Pałki, którego groove po prostu zmusza do mimowolnego tupania nóżką, machania głową lub gibania się jak w narkotycznym transie. Uwielbiam patrzeć, jak ten facet gra na płasko, jakby jazzowo, ułożonych garach. Brzmienie Michała jest dopracowane. Co prawda nie jest wirtuozem gitary, ale czuje muzykę którą gra i to jest bardzo przekonywujące. Osobiście wolę gitarzystów, którzy brak techniki nadrabiają sercem, które wypływa z akordów, riffów i solówek. Jak wspomniałem, Traczu jest dla mnie człowiekiem zagadką – nigdy go nie poznałem, ale wiem jedno: to 100% charyzmy na scenie. Pięknie się to bujało. Doskonale gadało, choć wokal był trochę za cicho i miejscami naprawdę ciężko było usłyszeć choćby jedno słowo śpiewane przez Michała. Światła bez wodotrysków, ale jak na taki klubowy live, było bardzo dobrze. Nie spodziewałem się, że to napiszę, ale podobało mi się bardzo.

Znając już kilka numerów wcześniej (przedpremierowe publikacje na FB) obawiałem się, że płyta to ileś tam numerów, które będą identycznie gadać, będą mieć ten sam bit i nie odróżnię drugiego numeru od piątego. Myślałem nawet, że o tym napiszę w taki sposób: zespół świetnie sprawdza się na koncertach, bo wiedzą jaki bit zastosować, żeby bujało, ale na dłuższą metę to nuda. Problem polega na tym, że przesłuchałem płytę i… To wszystko trzyma się kupy i w tak dużej dawce, jak cały album, jest najzwyczajniej w świecie dobre. Pomimo że ciężko mi wskazać jednoznacznie jakieś hity, które zostają w pamięci na dłużej, to gdzieś w głowie niektóre melodie jakby nieśmiało dźwięczą. Być może problemem jest to, że Michał śpiewa przeciętnie – nie jest to wokal, który miażdży system. Dodatkowo w Ride jest on za cicho, przez co zupełnie nie da się zrozumieć, o czym numer traktuje. Ale wiecie co? Mam to w dupie! Hendrix też nie był dobrym wokalistą, a za jego numery i jego głos dałbym się pochlastać. Cine doskonale prowadzi swoje kompozycje – są proste, ale potrafią zaskoczyć złamaniami, pauzami. Bardzo podoba mi się realizacja – śmierdzi potem, brudem, a jednocześnie jest dopieszczona i dopracowana prawie idealnie. To jest rock’n’roll! I powtórzę jeszcze raz, bo to warto powtarzać: groove Kuby Pałki to mistrzostwo. A jeśli ktoś, tak jak ja, wyrobił sobie zdanie, bazując na odczuciach płynących gdzieś z netu, poczty pantoflowej, zazdrosnych kapel i sfrustrowanych swoją niemocą muzyków na temat Cinemona, to proponuję najpierw nabyć płytę, a potem KONIECZNIE wybrać się na ich koncert. Wtedy zrozumiecie o co kaman!

IMG_7298

Cine przeszło długą drogę w mojej głowie. A to jest nie lada wyczyn – od dużej „niechęci” do tego, co napisałem powyżej? Aż sam się dziwię, że było to możliwe… Brawo Cinemon!